piątek, 31 grudnia 2010

Ponaschemu

Szukając, jak zwykle, zupełnie czego innego, trafiłam na wymarły już (albo dopiero) od pół wieku język, który nazywa się "ponaschemu".

Był to jeden z języków zachodniosłowiańskich. Grupa języków zachodniosłowiańskich dzieli się na lechickie (i. in. z polskim), czesko-słowackie (z czeskim i słowackim, oraz wymarłym od średniowiecza językiem knaan, czyli jidysz-czeskim) oraz łużyckie.W łużyckich jest język dolnołużycki - i w nim niejako istniał do niedawna język ponaschemu.

Po co był ten język (jeśli można w ten sposób o język pytać?)
Otóż służył do komunikacji w wioskach zamieszkanych przez Niemców i Dolnołużyczan naraz. Istniał pomiędzy niemieckim i dolnołużyckim.

Od sześćdziesięciu lat przestał pełnić swoją funkcję, bo młodsi Dolnołużyczanie wolą mówić po niemiecku.

Ale - mimo, że wymarł - fakt jego istnienia daje pewną satysfakcję.
Co tam angielski. Co tam hiszpański. Co tam rosyjski, chiński i niemiecki.

Zawsze można mówić po naszemu.

niedziela, 12 grudnia 2010

Książki przez internet

Uwielbiam internetowe księgarnie.

W zwykłych księgarniach na zadane pytanie odpowiada Pani Zza Lady. Albo Pani W Biegu.

W internetowych księgarniach na niezadane pytanie odpowiada System.
A System najwyraźniej posługuje się "niepokojącą logiką" - że się posłużę odkrywczym wyrażeniem profesora Bujnowskiego.

Przykład? Ależ proszę.

Szukam informacji na temat kryminalnych debiutantów, a konkretnie - książki o znamiennym skądinąd tytule "Anioły upadają pierwsze".

Na stronie pewnej internetowej księgarni znajduję ją w dziale "Książki - Literatura sensacyjna i grozy - kryminał". Sądząc po okładce oraz enigmatycznym opisie, to książka dla nastolatek. O londyńskim detektywie tropiącym seryjnego mordercę.

Pod spodem System podpowiada "produkty, które mogą być podobne do "Anioły upadają pierwsze".

I co tam znajdujemy?
Ha!
Prawdziwą kopalnię!

Książka numer jeden: "Pierwsze literki, pierwsze cyferki".
Książka numer dwa: "Kodeks pracy ze schematami"
Książka numer trzy: "Mój pierwszy alfabet"
Książka numer cztery: "Samo Ostrze. Pierwsze Prawo"

A dalej: "Pierwsze zwierzęta - książeczki maluszka", "Przyjdź, Jezu, jak Baranek", "Złota rączka", "Mój pierwszy przewodnik. Jaki to grzyb?", "Pierwsza pomoc", "Relacja z pierwszej ręki", "Warzywa", "Dieta horoskopowa", "Psychologia zdrady".

Nic dziwnego, że upadają realne księgarnie z Paniami Zza Lady. Działa magia internetu: bez wychodzenia z domu znajdujemy rzeczy, których w świecie realnym nie mielibyśmy szansy znaleźć. A że ich nie szukamy? Cóż. Tym System się nie zajmuje.

niedziela, 5 grudnia 2010

Historie z drugiej strony

Poza jednym wykładem pt. "Warsztat rzecznika prasowego" (o którym więcej nie napiszę z różnych względów) nie miałam z rzecznikami zbyt wiele wspólnego. I nie chciałam mieć. Traf jednak chciał (a raczej - szef), że sama zostałam na krótko czymś w rodzaju rzecznika.

Dzięki temu interesującemu doświadczeniu miałam okazję zobaczyć drugą twarz polskiego dziennikarstwa. Czego nikomu nie życzę.

Funkcję przygrywki spełnił monitoring prasy. No naprawdę! Ile ciekawych, nowych rzeczy można się dowiedzieć o imprezie, której jest się organizatorem... `

Co lepsze, moje teksty ukazywały się w kilkunastu internetowych mediach - a także kilku drukowanych. Teksty zwane popularnie "informacjami prasowymi". Przygotowywałam je starannie, ale czasami zdarzała mi się literówka... która również pojawiała się w ogólnopolskich - jak by nie patrzeć - publikacjach.

Potem zaczęła się zabawa.

Otrzymałam na przykład taki telefon:

- Dzień dobry, z tej strony (tu bardzo niewyraźnie imię i nazwisko oraz nazwa radia). Czy rozmawiam z panią N.?
- To ja.
- Pani podobno jest organizatorem festiwalu.
- Zgadza się.
- Mam taki problem. Dlaczego ja nic o tym nie wiem?

[Ładne, prawda? Dziennikarz pyta, dlaczego nie umiał dotrzeć do informacji, która od trzech miesięcy regularnie pojawia się w mediach.]

- A dlaczego miałby pan wiedzieć? - zapytałam z głupia frant, zupełnie nie jak na rzecznika przystało.

Po dłuższej chwili, w której pan Nieuprzejmy tłumaczył mi, jakim to oni nie są wspaniałym radiem i jak to nie trzeba ich o wszystkim informować, okazało się, że facet jest z działu reklamy, a ich reporter rozmawiał z nami kilka dni wcześniej. O czym pan Nieuprzejmy również nie wiedział.

Radio w ogóle przysporzyło mi dużo radości.

Odbyłam na przykład kilka rozmów telefonicznych z panią z innej rozgłośni radiowej, która upierała się, że musi mieć kogoś z festiwalu w nocnym programie. Czyli pół godziny przed północą. Program jest na żywo. Czy ktoś od nas przyjedzie do studia?

Wyjaśniłam jej uprzejmie, że studio jest za daleko, i zapytałam, czy możemy porozmawiać przez telefon.

Pani przez siedem minut (z zegarkiem w ręku!!!) wyjaśniała mi, co to jest audycja na żywo. Wytrzymałam to cierpliwie.

Na drugi dzień okazało się, że jednak może być rozmowa przez telefon na antenie.

Przy naszej czwartej rozmowie pani wciąż nie pamiętała nazwiska mojego szefa, z którym miała rozmawiać. Umówiłam ją na konkretną godzinę.

Dwie minuty po tej konkretnej godzinie otrzymałam od owej pani kolejny telefon z dzikimi pretensjami. Pani objechała mnie od stóp do głów, stawiając pod znakiem zapytania organizację całego festiwalu, jego powodzenie oraz oskarżając mnie o kompletną nieodpowiedzialność. Zrewanżowałam się jej, choć nieco uprzejmiej.
Co się stało?
Otóż mój szef nie odbierał o umówionej porze telefonu. A pani sama strzeliła sobie w stopę, nagrywając wcześniej setki ze wszystkimi innymi, co nie pozostawiło jej żadnej alternatywy, kiedy jego telefon milczał. Również do niego wysłała niewybrednego smsa.
Nikomu z nas nie chciało się jej potem tłumaczyć, że kiedy człowiek jest ofiarą napaści, niekoniecznie może powiedzieć: "Czekajcie, chłopaki, mam teraz umówiony wywiad radiowy, jak skończę, to wrócimy do bicia".

Jeszcze zabawniej bywało z telewizją.

9.30: dzwoni dziennikarka telewizyjna. Mówi, że chciałaby nagrać półtorej minuty o festiwalu do wieczornych wiadomości. Pyta, czy może przyjechać za pół godziny.

Mówię jej, że przyjechać może, ale wszystkie wydarzenia zaczynają się około 16.00, więc o 10.00 rano trudno jej będzie porozmawiać z naszymi gośćmi oraz nagrać obrazki z wydarzeń. I zapraszam ją na wieczór.

[Na marginesie: szczegółowy program wisi od ponad dwóch tygodni na oficjalnej stronie festiwalu i wyskakuje w googlach na drugim miejscu].

Po godzinie pani dzwoni, żeby odwołać przyjazd. Coś się zmieniło i muszą być gdzie indziej.

Po dwóch dniach telewizja zbiera się do nas kolejny raz. Umawiamy się na przed dziesiątą rano. Kwadrans po dziesiątej sama dzwonię i dowiaduję się przez pośredników, że jednak ekipa nie przyjedzie. Coś się stało na mieście i muszą jechać tam.

Ostatnia próba - przed końcem. "Chcielibyśmy, żeby ktoś nam podsumował cały festiwal". Wymieniam kompetentne osoby i pory, w których będą dostępne. Obdzwaniam je i potwierdzam gotowość do pokazywania się na wizji.

Po półgodzinie pani oddzwania. Nie będzie nagrania. Nietrudno zgadnąć, że coś im wypadło.

Na szczęście było też parę pozytywnych przypadków uprzejmych i rzetelnych dziennikarzy. Ale możecie mi wierzyć: nie ma lepszej szkoły dziennikarstwa, niż pobyć sobie rzecznikiem prasowym.

niedziela, 21 listopada 2010

Lasy

Nie wiem, dlaczego z licznych wiadomości o tym, że jest coraz gorzej, najbardziej poruszyła mnie akurat ta. Może dlatego, że drzewa zawsze były mi bliskie.

Jakiś czas temu, przy zupełnie innej okazji, przeglądałam informacje o polskich Lasach Państwowych. Byłam pozytywnie zaskoczona tym, że nasze lasy utrzymują się same, ba! rozwijają się, ich powierzchnia rośnie, mamy coraz więcej parków narodowych, krajobrazowych i rezerwatów, zwierzęta mają gdzie żyć. A my mamy czym oddychać. Lasy w dodatku przynoszą dochody. Jednym słowem - są mądrze zarządzane.

Wygląda na to, że już niedługo.

Ministerstwo Finansów chce przenieść Lasy Państwowe do sektora finansów publicznych. Może to być koniec mądrego gospodarowania lasami, którymi do tej pory zajmowali się ludzie kompetentni (czego skutki widać).

Wszyscy związani z lasami protestują przeciwko takiemu pomysłowi. I nic dziwnego.

Mnie dziwi inna rzecz.

Skoro lasy państwowe są własnością publiczną, dlaczego media o tym milczą? Skoro to sprawa wszystkich (my, naród grzybiarzy, wiemy o tym dobrze).

Że milczą, przekonałam się sama, sprawdzając, co o tym projekcie pojawiło się w internecie w ostatnim miesiącu.

Oto wyniki tego szybkiego riserczu:

- tekst "Podgrzybki od Bauera", który pojawił się wczoraj i ma, jak na razie, cztery i pół tysiąca wejść.

- tekst "Brońmy Polskich Lasów Państwowych" autorstwa Jana Szyszko na stronie Radia Maryja (zamieszczony 8 listopada)

- "Lasy państwowe protestują" wzmianka na stronie TVP Poznań z 25 października

- tekst "MF: W funkcjonowaniu Lasów Państwowych nic się nie zmieni" w Wyborczej.biz, (z 28 października)

- mała wzmianka z Dziennika Bałtyckiego z 13 listopada

- inny mały tekst w portalu nowiny24.pl z 15 listopada pt "PiS: prywatyzacja Lasów Państwowych to zbrodnia"

Poza tym o tym świetnym pomyśle piszą wyłącznie prawicowe portale. Kila wspisów na salonie24, na niepoprawnych.pl, u poszczególnych posłów PIS, na stronie PIS, które chce zorganizować ogólnopolskie referendum w sprawie lasów.

Znalazłam też dwa wyjaśniające nieco cytaty:

"Projekt nowelizacji ustawy o finansach publicznych, opublikowany we wrześniu przez resort finansów, przewiduje włączenie do sektora finansów publicznych Państwowego Gospodarstwa Leśnego "Lasy Państwowe". Będzie ono miało obowiązek przekazywać wolne środki na rachunek resortu finansów. Do tej pory Lasy zyski zatrzymywały u siebie."

"Zgodnie ze zmianą ustawy o środkach publicznych jednostki sektora finansów publicznych będą musiały lokować swoje pieniądze na kontach resortu finansów. Do tego sektora zostanie włączone Państwowe Gospodarstwo Leśne Lasy Państwowe."

"- Lasy mają nie odczuć "ubudżetowienia" finansów, tak by nie popsuł się ich biznes. Jest to przedsiębiorstwo, którego wpływy pochodzą głównie ze sprzedaży drewna. Składa się ono z 430 nadleśnictw, z których każde prowadzi oddzielną gospodarkę finansową - ma konta bankowe, wydaje pieniądze, a także odprowadza środki na Fundusz Leśny - wyjaśnił minister środowiska Andrzej Kraszewski."

"Rostowski mnie zapewniał, że ani jedna złotówka zarobiona przez Lasy nie zostanie im zabrana, że taki mechanizm w budżecie nie istnieje" - powiedział Kraszewski. Dodał, że zarobione przez to przedsiębiorstwo środki będą przekazywane do budżetu, ale Lasy będą mogły nimi swobodnie dysponować. Jednakże, by otrzymać pieniądze, leśnicy będą musieli wcześniej wypisać zapotrzebowanie na środki."

Przy okazji - to ostatnie zdanie wydaje mi się kluczowe.

A milczenie - dziwne. Czyżby brało się stąd, że pomysłodawcą referendum jest PIS?
Nie chcę już wiedzieć.

niedziela, 7 listopada 2010

Łyk-end

Nie ma w języku polskim określenia, które oddawałoby trafnie słowo "weekend".

Dosłownie można przetłumaczyć "koniec tygodnia". Można też zrobić z weekendu sobotę i niedzielę.

Jakie masz plany na koniec tygodnia?
Gdzie jedziecie w sobotę i niedzielę?

Weekend jest o wiele praktyczniejszy. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Bo ta językowa praktyczność pozbawia nas czegoś ważnego.

Weekend - to jeden długi kawałek czasu. Najlepiej, jakby zaczynał się w piątek.
Ten czas się nam zlewa w całość; w czterdziestoośmiogodzinną dobę.

Najbardziej traci na tym niedziela. Przestaje być oddzielnym, świątecznym dniem, dniem bez pracy, który pozwala odetchnąć. Odpocząć. Pomyśleć o tym, na co zwykle - przez sześć dni - nie ma czasu.
Czas nieustannie przyspiesza, dni zlewają się jeden z drugim - a niedziela ma być odskocznią. Przerywnikiem. Nie przedłużeniem soboty. Nie dniem sprzątania po imprezie. Nie dniem wkuwania do egzaminu. Nie dniem robienia zakupów.

Niedziela nie ma też być dniem lenistwa. To dzień, który mamy dla siebie. I dla siebie nawzajem.

Im bardziej zapominamy o niedzieli, tym bardziej smutni, zmęczeni i znużeni jesteśmy.

piątek, 29 października 2010

SPP "Prawo do dziecka"

Mam prawo - to od dobrych paru lat hasło uzasadniające wszystkie żądania.
Ostatnio przerabiamy hasło "Mam prawo do dziecka".

Jak powiedział w Grudziądzu prezydent (w kontekście rezygnacji z zapłodnienia pozaustrojowego): "Ale to jest heroiczna postawa rezygnacji z czegoś, na czym każdemu człowiekowi straszliwie na ogół zależy, z szansy na własne dziecko."

Pytanie, gdzie kończy się "szansa na własne dziecko", a gdzie zaczyna "prawo do własnego dziecka". Otóż "prawo do dziecka" zaczyna się najczęściej tam, gdzie kończy się "szansa na dziecko".

Tylko, że "prawo do dziecka" nie istnieje.

Obowiązują nas prawa człowieka.
Co w nich jest?

Na przykład: prawo do życia. Prawo do szczęścia.
I zastrzeżenie, że prawo jednego człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się prawo innego człowieka.

Od 19 stycznia 1993 roku obowiązuje nas Europejska Konwencja Praw Człowieka. Jest prawo do życia. Jest prawo do zawierania związków małżeńskich.

Po prawie UE obowiązuje nas nasza Konstytucja.
W niej też nie ma mowy o "prawie do dziecka". Jest prawo do wychowania dzieci (art.48). Jest ochrona praw dziecka (art. 72) - przed przemocą, okrucieństwem, wyzyskiem i demoralizacją.

Kto jest dzieckiem w świetle prawa?

Określa to Ustawa o Rzeczniku Praw Dziecka z 31 stycznia 2000 roku. Artykuł 2.1 mówi:

"W rozumieniu ustawy dzieckiem jest każda istota ludzka od poczęcia do osiągnięcia pełnoletności."

Aha.

Czyli nasze nieistniejące "prawo do dziecka" można zinterpretować jako "prawo do dziecka od poczęcia do osiągnięcia pełnoletności."

Spróbujmy wprowadzić nasze nowe prawo w życie. To prawo człowieka, więc będzie niezbywalne.

Uchwalamy poprawkę do Konstytucji: Każdy obywatel Polski ma prawo do dziecka.

Jeśli nie może mieć go w sposób naturalny - może mieć je w drodze zapłodnienia pozaustrojowego.

Zapłodnienie pozaustrojowe, zwane "in vitro", na obecnym etapie rozwoju technologii jest skuteczne na poziomie 30-40%. Przy pojedynczym zabiegu skuteczność wynosi ok. 20% - jeśli embrion nie był mrożony. Jeśli był - spada do ok. 10%.

Technika zapłodnienia pozaustrojowego polega jednak na poczęciu w sztucznych warunkach przynajmniej kilkorga dzieci ( w rozumieniu ustawy o Rz.P.Dz.). Prawo do dziecka - jako prawo człowieka - jest niezbywalne. Czyli para, która zdecydowała się na realizowanie swojego prawa do dziecka metodą "in vitro", nie może pozbyć się praw do pozostałych poczętych dzieci.

Uchwalamy się ustawę, która szczegółowo określa przepisy dotyczące realizowania prawa do dziecka. Ponieważ okres przechowywania dzieci (w rozumieniu ustawy o Rzeczniku Praw Dziecka) to w tym momencie ok. 5 lat, para, która rozpoczęła procedurę "in vitro", jest ustawowo zobowiązana do urodzenia wszystkich poczętych dzieci w okresie 5 lat. Jeśli lekarz orzeknie, że urodzenie w takim czasie wszystkich poczętych podczas procedury "in vitro" dzieci jest niebezpieczne dla zdrowia kobiety, musi ona znaleźć matkę zastępczą, która urodzi jej dziecko.

W ten sposób liczba rodzin wielodzietnych gwałtownie wzrośnie w ciągu najbliższej dekady. A w kolejnej dekadzie bądź dwóch naprawimy system świadczeń emerytalnych.

Zakładam Stowarzyszenia Poparcia Polaków "Prawo Do Dziecka".
Ktoś chętny?

Obiecuję, że będziemy dużo pikietować. Każdy ma prawo do dziecka!

czwartek, 28 października 2010

Palenie kota

"Palenie kota" można zdefiniować następująco:

"czynność wykonywana przez dziennikarzy nie respektujących podstawowych zasad dziennikarskiego kodeksu etycznego, jakimi są rzetelność i obiektywność przekazu".

najstarszym historycznym poprzednikiem "palenia kota" było "mydlenie oczu". Później medioznawcy wypracowali nowocześniejszy termin: "dezinformacja".

Kolejnym historycznym etapem tego ciekawego zjawiska jest "palenie kota". Kot, jaki jest, każdy widzi, a ci, którzy mieli z tym ciekawym zwierzątkiem bliższy kontakt, wiedzą, jakie ów kot ma możliwości, nawet, kiedy nie płonie. Palenie doprowadza go do specyficznego rodzaju zachowań, które psychologia zwierząt domowych opisuje jako "napad szału ze strachu połączony z intensywnym dymieniem". "Kot podpalony zaczyna stanowić dominujący element otoczenia, nic bowiem nie zwraca takiej uwagi, jak oszalałe ze strachu, miauczące wniebogłosy i wydzielające gęsty dym zwierzę" (J.M. Psizór, 1999)

Medioznawcy przejęli na swój użytek ów jakże przemawiający do wyobraźni opis dla jak najlepszego zobrazowania kolejnego historycznego etapu rozwoju intrygującego zjawiska braku obiektywności połączonego z manipulacją dokonywaną na informacji.

Nie wiadomo, czemu oni się tak dziwią.
Jak wszyscy dobrze wiemy, obiektywizm nie istnieje.

sobota, 16 października 2010

Max

Wyciągnął się jak długi w fotelu. Zrzucił gazetę na podłogę i zagapił się w telewizor. Znowu to samo. Biją się, kradną, kłamią, i jeszcze używają psów policyjnych.
Max westchnął.
Zapaliłby sobie cygaro, gdyby tylko mógł. Podpatrzył to na filmach kryminalnych; oni tam zawsze palą cygara po obiedzie. Ciekawe, jak to smakuje.
Z przedpokoju dobiegł go odgłos lądującej na podłodze smyczy.
Natalia.
No tak. Obiecał jej spacer. To znaczy, że nici z drzemki.
Kiedy się poznali, Natalia była piękna, szczupła, radosna i pełna życia. Zakochał się od pierwszego wejrzenia. Na początku spacerowali całymi godzinami. Rozumieli się bez słów. Nie nudzili się ze sobą. Teraz wszystko się zmieniło, pomyślał, drepcząc do przedpokoju. Nogi już nie te. Natalia też już nie ta, niewiele ma wspólnego z talią… Teraz mógłby wołać na nią „Otylia”. Cóż. Zniósłby nawet to - w końcu jemu, Maksowi, też urósł brzuszek - gdyby nie nadopiekuńczość. Najgorsze były sweterki, które próbowała robić na drutach. W ohydne, pstrokate paski. Ech. I ten słodki głosik: Max, kochanie, zrobiłam ci coś ślicznego!
Dobrze, że nie upierała się przy czapkach.

Wyszli razem, schodząc powoli po kilku drewnianych, skrzypiących schodkach zielonej werandy. Za wysokich. Zdecydowanie za wysokich. Ale o tym decydowała Natalia. Nie pomyślała, że na starość będzie musiał przed zejściem rozejrzeć się, czy nie patrzą sąsiedzi. Raz nawet spadł. Co za wstyd.
Dobrze przynajmniej, że nie wyprowadza go już na smyczy.

sobota, 9 października 2010

Źle kończąca się historia

Od ładnych paru miesięcy zawodowo czytam kryminały.

Wcześniej kryminalno-sensacyjna literatura była dla mnie li i jedynie rozrywką. Do tego byłam dość wybredna i ograniczałam się do kilku nazwisk. Tak się jakoś składało, że raczej tych dużych: czytałam Forsytha, Ludluma - i przede wszystkim Agatkę Christie. Oraz Arthura Conan-Doyle'a.

Innych próbowałam co jakiś czas - i wracałam do starych, dobrych przyjaciół.

Teraz czytam wszystko.
Muszę.

Na początku dopadła mnie bijąca ostatnimi czasy rekordy popularności kryminalna literatura skandynawska. Mroczna, pełna seryjnych morderców lub patologii społecznych, które są poruszane przy okazji kryminalnej intrygi - a czasami odwrotnie. Zdecydowanie nie są to książki, które człowiek czyta dla rozrywki w miłe, niedzielne, słoneczne popołudnie. Bardziej odpowiednim miejscem do czytania ogólnie pojętych Skandynawów jest ciemna, wilgotna piwnica.

Później musiałam się zmierzyć z polską powieścią sensacyjną. Co gorsza, z debiutantami, którzy nie trafili na dobrych redaktorów w małych wydawnictwach zajmujących się zazwyczaj czymś zupełnie innym (podręcznikami, poradnikami, historią...).
Ech.

Wiecie, po czym można poznać polską powieść sensacyjną?

Po pierwsze - ma przynajmniej sześćset stron. Można by spokojnie wykreślić połowę (na co mam czasami wielką ochotę) - i mielibyśmy zwartą i dynamiczną, trzymającą w napięciu opowieść.
Po drugie - jeśli autorem jest facet - na pewno będą tragicznie skonstruowane postaci kobiece. A o scenach erotycznych w ogóle szkoda wspominać.

Lista błędów, popełnianych przez polskich autorów, rosła wraz z listą przeczytanych (uważnie, bo recenzencko) książek. Po pół roku nabrałam dzikiej ochoty, by napisać własny kryminał. Zdążyłam go nawet zacząć.

A jeszcze później przeżyłam coś, co można nazwać "kryzysem happy-endu".
Otóż zapragnęłam przeczytać kryminał, sensację, thriller - wszystko jedno - który kończyłby się ŹLE.
W którym bohater nie zwycięża.
W którym detektyw nie triumfuje.
W którym morderca umyka pościgowi i szkodzi nadal.
W którym agent wywiadu, który podczas narracji przestał nim być, nie odpływa łódką na małą wyspę na końcu świata z ukochaną kobietą u boku.
W którym główna postać ginie.
W którym ład, naruszony na początku przez zbrodnię, nie zostaje przywrócony, do cholery!

Wczoraj, dla odtrutki po zupełnie nieudanej biografii Larssona, przeczytałam sobie "Tajemnicę Siedmiu Zegarów" Agatki.


Przeczytajcie.
Zrozumiecie, co znaczy "królowa kryminału".

czwartek, 7 października 2010

Czas zwolnił

No proszę.
Wystarczyło tylko wyjechać z Krakowa.

Na prowincji życie toczy się leniwie.
Kot przychodzi przytulić się w nocy.
Budzi mnie słońce.
O jedenastej rano ulice są puste.

Praca idzie szybciej. I spokojniej.
Nawet służbowych maili dostaję mniej.
Wszystko w ogóle zajmuje mniej czasu.

Drzewa szumią za oknem.
Poza tym szumi co jakiś czas silnik samochodu, rano pieje kogut, trzaskają drzwi u sąsiadów.
Gwiżdże czajnik.

Nie ma tramwajów.
Nie ma telewizora.
Nie ma paskudnych szklanek ARCOROC.

Jest spokój, podszyty pierwszą jesienną melancholią.

środa, 29 września 2010

Serce w rozterce

Przychodzi facet do kardiologa. Ma kłopoty z sercem.

- Dużo kawy pan pije?
- Trzy filiżanki dziennie.
- Proszę zamiast kawy pić czerwoną herbatę.

Facet przychodzi za dwa tygodnie. Stan bez zmian.

- Przestał pan pić kawę, jak zaleciłem?
- Przestałem.
- A do pracy daleko?
- Niedaleko.
- To niech pan zacznie chodzić na piechotę.

Przychodzi facet po miesiącu. Serce coraz gorzej.

- Kawę pan pije?
- Nie.
- Na spacery chodzi?
- Chodzę.
- Niech będzie, dam panu tabletki na nadciśnienie.

Przychodzi facet po kolejnym miesiącu. Tabletki nie działają.

- A w pracy się pan stresuje?
- Jestem księgowym w dużej firmie.
- Niech pan zmieni pracę.

Przychodzi facet po pół roku, zrelaksowany, wygląda dobrze - a serce dalej nie w porządku.

- No to ja już nie wiem, co panu jest. Niech mi pan opowie, jak wygląda pana dzień.
- Zwyczajnie! Wstaję rano, piję z żoną herbatę, łykam tabletki, spacerkiem idę do nowej pracy, po drodze kupuję gazetę...
- Jaką gazetę?
- Wyborczą...

Puenta:

Według przeprowadzonych ostatnio badań obniżył się wiek zgonu wśród czytelników dzienników. Prenumeratorzy National Geographic żyją kilka lat dłużej.

wtorek, 21 września 2010

Krzyż

D. zapytał, co myślę o całej sprawie.
Sprawie krzyża na Krakowskim Przedmieściu, rzecz jasna.

A ja myślę, że krzyż Chrystusa zawsze był "znakiem, któremu sprzeciwiać się będą".
Ale sprzeciwiali się ( i sprzeciwiają) znakowi zwycięstwa nad śmiercią. Znakowi zbawienia.
Bo krzyż zmusza do zastanawiania się nad rzeczami, nad którymi nikt, kto nie gardzi nawróceniem, nie chce się zastanawiać.

Krzyż przyniesiony przez harcerzy dla upamiętnienia ludzi, którzy zginęli pod Smoleńskiem, nie był dla mnie symbolem męczeństwa. To znaczy - nie tylko, bo ten symbol oznacza coś więcej: oznacza triumf życia i zmartwychwstanie.

Jest więc znakiem nadziei.

A co się stało z krzyżem spod pałacu?

Stał się symbolem politycznych przepychanek. Ludzkiego uporu. Braku możliwości porozumienia.

Kpimy teraz z "obrońców krzyża". Oni stracili w tej grze najwięcej. Twarze. Nazwiska.

Zastanawiam się, dlaczego krzyża nie usunięto wcześniej.
Skoro udało się to w zeszłym tygodniu, udałoby się też przedtem.
Do czego był potrzebny konflikt pod krzyżem?
Do czego było potrzebne widowisko nienawiści?

Czy chodziło o zaognienie debaty o miejscu religii w życiu państwa, miejscu, o którym dostatecznie jasno mówi Konstytucja?
Konflikt zaowocował przecież tysiącami wypowiedzi o rozdziale państwa od Kościoła (w większości niekompetentnymi i wartymi niewiele, ale odbijającymi się echem).

Czego tak właściwie symbolem był krzyż spod pałacu?
Najwyraźniej symbolem tego, że cierpimy na chorobę narodową "wiem lepiej".
Każdy z nas wie lepiej. Każdy z nas kieruje się swoim interesem, nie szukając prawdy. W tym właśnie problem. Nie szukamy jednej prawdy. Bo wydaje nam się, że żyjemy w czasie wielu prawd.

A tymczasem dla ludzi wierzących Prawda jest jedna. Ukrzyżowana.

Wnioski, które się nasuwają po sprawie krzyża?
Należy zabronić katolikom stawiania znaków wiary w przestrzeni publicznej. Bo to przestrzeń publiczna, nie dla katolików.

Drugi, nieco smutniejszy. Nie darzymy szacunkiem znaków naszej wiary. Tradycji. Nie jesteśmy tolerancyjni. Nie szanujemy się nawzajem. Łatwo dajemy się napuścić jedni na drugich.
Walczymy z tymi, którzy myślą inaczej.
Dotyczy to wszystkich.

Także chrześcijan.
A przecież w chrześcijaństwie chodzi o to, żeby głosić Dobrą Nowinę. Czynić dobro, a nie walczyć ze złem.


To dobra nauczka.
O czym zapomnieliśmy? Co przeoczyliśmy?
My - społeczeństwo, któremu wmawia się, że podzielił je krzyż.

Zapomnieliśmy o starej, rzymskiej zasadzie: dziel i rządź.
Kto w tym teatrzyku gra rolę Rzymian?

poniedziałek, 13 września 2010

Oszukać przeznaczenie

Moja ulubiona gazeta zdobyła niusa.

Mężczyzna i kobieta wzięli ślub.
W sobotę, w Żelazowej Woli.

Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego - nie była to na pewno jedyna para młoda w tę sobotę - gdyby nie fakt, że pan młody ma pewien problem. Psychicznie identyfikuje się z kobietami. I chce, by do niego mówić "Ania".

Stąd bardzo odpowiadający rzeczywistości tytuł: "Dwie kobiety wzięły ślub".

"Ania formalnie jest mężczyzną" - czytamy. "Nie zamierza tego zmieniać. Nie będzie więc użerania się z systemem prawnym."

Nie będzie też kłopotów z dziećmi: szukania dawcy spermy i może nawet matki zastępczej. Wszystko normalnie załatwi biologia.

Rodzina Ani podejrzewa, że syn jest gejem.
Jego żona, Greta, lesbijka, twierdzi, że związek, w który weszła, na pewno nie jest heteroseksualny. Tylko nieoczywisty.

Młodzi małżonkowie "nie ukrywają radości z tego, że udało im się zagrać na nosie polskiej tradycji i prawu, które nie dopuszcza żadnych związków innych niż heteroseksualne" - piszą autorzy tekstu.
No jasne.


Kobieta i mężczyzna wzięli ślub.

Kobieta do tej pory wolała kobiety.
Mężczyzna udaje, że jest kobietą. Mimo, że zawartość jego majtek świadczy o czymś innym.

Z punktu widzenia biologii wszystko w najlepszym porządku.
Sensacja.

Kobieta wyszła za mąż za faceta z problemem psychicznym i permanentnym makijażem.
Prawo musi czuć się okropnie oszukane.

Jak mówił Einstein: ludzka głupota daje pojęcie o nieskończoności.

wtorek, 7 września 2010

Telewizja szuka

Pewien ogólnopolski serwis internetowy od dłuższego czasu pełen jest zaproszeń do programu telewizyjnego.

Dokumentaliści tego programu szukają, kogo następuje:

- mężczyzn, którzy nie mają zębów, mają zeza, piegi, choroby skórne albo krzywy nos.

- kobiet, które sypiają z dwoma spokrewnionymi mężczyznami i nie wiedzą, którego wybrać.

- kobiet, które kręci facet z wyrokiem.

- kobiet, które w wakacje zdradziły męża/partnera.

- kobiet, które sypiają z księżmi.

- kobiet, które spotykają się z żonatymi mężczyznami dla pieniędzy.


Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy włączacie telewizor w porze nadawania pewnego popularnego polskiego talk-show, w którym poruszane są kontrowersyjne, intymne tematy.

niedziela, 5 września 2010

Zmiany

Przestałam słodzić.
Nie smakują mi czekoladki.
Ze słodyczy najbardziej lubię rzodkiewkę.
Serek wiejski jest hitem miesiąca.

Śpię minimum dwanaście godzin na dobę. Nie licząc drzemki po południu.

Zaczynam dzień od herbatników.
Zapomniałam, jak smakuje kawa.
Nie kręcą mnie kiszone ogórki.

Jeszcze nigdy tak często nie odpowiadałam na pytanie "Jak się czujesz?"
Wszyscy chcą mnie głaskać po brzuchu.


Błogosławiony znaczy szczęśliwy.

czwartek, 2 września 2010

Zmęczona

Jestem już zmęczona.

Zmęczona nieustanną kampanią przeciw mojej wierze.

Kolejnymi rozmowami z ludźmi, którzy mówią, chociaż nie wiedzą o czym, ale mają siebie za ekspertów od wiary.

Pociągowymi dialogami tego typu:

- Ja nie chodzę do kościoła. Nie mogę słuchać, jak ksiądz gada z ambony o polityce i pieniądzach.
- A skąd pan wie, o czym ksiądz mówi, skoro pan nie chodzi?
- Z telewizji wiem!

Jestem zmęczona nieustannym praniem spranych do cna tematów-zapchajdziur: inkwizycji i krucjat. Tematów zastępczych, wyciąganych jak ściąga z rękawa, kiedy skończą się argumenty (zazwyczaj po kwadransie).

Agresywną homofilią środowiska pewnej gazety, której się wydaje, że jak będzie odpowiednio głośno krzyczeć, to zmienią się zasady, które mają sto razy więcej lat niż ona sama.

Usilnymi próbami wyrzucenia religii ze szkół - w jej dwudziestą rocznicę powrotu mój ulubieniec, Napieralski Grzegorz, proponuje, żeby "państwo zamiast wydawać pieniądze z budżetu na pensje dla księży prowadzących katechezy w szkołach, przeznaczyło je na kształcenie młodzieży."

Jestem zmęczona ludźmi, którzy posądzają mnie o dogmatyzm i dewotyzm - nie rozumiejąc znaczenia tych pojęć - tylko dlatego, że wierzę w Boga.

Wszystkimi, którzy nie mają albo nie chcą mieć nic wspólnego z Kościołem, a wsadzają swoje długie nosy w sprawy, których nie rozumieją i które porzucili dla własnej wygody dawno temu.

Tymi, którzy próbują wmawiać, (mało tego: wrzeszczą jak opętani, proszę, jaka ładna metafora), że moje zasady są złe, bo pochodzą ze średniowiecza, a ja jestem zacofana i nieżyciowa, bo nie zgadzam się na ich zmianę.

Moje zasady pochodzą z czasów nieco wcześniejszych niż średniowiecze (o którym każdy uczeń liceum wie, że nie było wiekiem ulubionych przez antykościelnych retorów ciemnogrodów, ale wiedza nabyta w szkole szybko się ulatnia).

Zupełnie nie widzę też powodów, dla których miałabym je zmieniać. To moje zasady. Zasady mojej wspólnoty. Jeśli komuś się nie podobają, nie on przecież ich przestrzega, na litość! Czy ktoś pobiegnie do salonu samochodowego kupować nowy wóz, kiedy sąsiad powie mu, że ma samochód, który się temu sąsiadowi nie podoba? Jeśli tak, bardzo mi go żal.

Jestem zmęczona katolikami, którzy pochylają głowy i pokornie słuchają tych wszystkich bzdur o Kościele, które wywrzaskują ludzie nie mający o nim pojęcia. Którzy boją się nazywać zło po imieniu, piętnować je i walczyć.

Jestem zmęczona obłudą niewierzących praktykujących od czasu do czasu, wybierających sobie pakiet świąt i uroczystości, które Kościół ma im zapewnić. Osobami publicznie deklarującymi się jako zwolennicy aborcji, przystępującymi do komunii.

Jestem zmęczona wszechobecną i wciąż rosnącą nietolerancją, która mnie dotyka. Bo nietolerancja nie jest domeną uciskanych mniejszości promowanych przez lewicowe środowiska. Uciskaną mniejszością od kilku lat są katolicy. O tym nikt nie mówi. A kiedy zaczyna, jest uciskany i nietolerowany. Oczywiście.

Jestem zmęczona rzeczywistością kreowaną przez pewne media, która niewiele ma wspólnego z życiem, ale świetnie się sprzedaje.

Tęsknię za teologią, która jest lekarstwem na krzykliwe zło, lepki brud i kłamliwość świata.

środa, 1 września 2010

Modern train jazz

Ładnych parę lat temu po raz pierwszy usłyszałam opowiadanie o naukowcach, którzy chcąc zarejestrować ewentualny przekaz kierowany do nas przez istoty pozaziemskie, nagrali harmonijną muzykę. Która ich rozczarowała, bo nie potwierdziła teorii, że nie jesteśmy w kosmosie sami. I zachwyciła, bo była piękna.

Jakiś czas później pojawił się w internecie zapis z sondy Voyager, która w okolicach Jowisza nagrała - no właśnie. Muzykę kosmosu.
Wszystko ładnie mi się złożyło w całość (muzyka sfer, "gwiazdy świecące, wielbijcie Pana").

Zaobserwowałam też inną rzecz. Kiedy jestem bardzo zmęczona, słyszę wokół siebie muzykę. Nie z cudzych odtwarzaczy mp3.

Wiecie, jak pięknie gra Kraków? Basy ciężarówek, tramwajowa perkusja, ludzkie głosy, solo obcasów na bruku. Zwłaszcza o zmierzchu dźwięki zaczynają ze sobą współgrać - jak w orkiestrze symfonicznej.

W niedzielę wracaliśmy do Krakowa starym osobowym pociągiem. Jechał z Łodzi i był zapchany. W środku gorąco, ja niewyspana po weselu, udało nam się z K. znaleźć jedno wolne miejsce. Po godzinie zasnęłam na parę minut - i śnił mi się genialny jazz.
Z trąbką jak u Armstronga. Z solówkami na perkusji. Taki żywy, nieprzewidywalny, kapryśny jazz.

Pociąg szarpnął, obudziłam się i jeszcze senna zaczęłam rozglądać - kto słucha? Miałam zamiar zapytać, co to, żeby móc słuchać sobie w jesienne, deszczowe dni.
O dziwo, nikt w pobliżu nie miał na uszach słuchawek. A ja ciągle słyszałam trąbkę. Ktoś otworzył drzwi, zawiało chłodnym powietrzem - i obudziłam się do końca.
I wtedy zrozumiałam, skąd ta trąbka.

To pociąg trzeszczał i skrzypiał, podskakując na torach. Łączenia wagonów ze zgrzytem ocierały się o siebie.
Jak Armstrong. Słowo daję.
Jak Art Blakey and the Jazz Messengers.

piątek, 6 sierpnia 2010

Mistrz mistrzów, czyli po co pić kawę, skoro mamy Bartosia

Tadeusz Bartoś napisał nową książkę. Nosi tytuł: "Koniec prawdy absolutnej. Tomasz z Akwinu w epoce późnej nowoczesności". Bardzo interesujący zresztą.

Książka, wydana w twardej oprawce, kosztuje pięć dych.

Więc przeczytałam sobie fragment, dostępny na stronie wydawnictwa.
I pozwolę sobie na krótką i złośliwą analizę. Ostrzegam. Będę cytować.

Autor zaczyna od stwierdzenia, że wielka filozofia jest jak skarbonka. Trzeba ją rozbić, żeby dostać się do skarbu. Powołuje się na innych, którzy też rozbijali skarbonki. Jak twierdzi Bartoś, "Zniszczenie, destrukcja, rozpad, rozkład i przemoc od dawna pełniły rolę ambiwalentną, same w sobie karygodne, nie potrafią skryć do końca swej funkcji bycia źródłem wiedzy." Zgadza się. Michał Anioł robił sekcje zwłok, żeby dowiedzieć się, co sprawia, że człowiek wygląda, jak wygląda. Tyle, że robił to na trupach. Ale lepsze są eksperymenty na żywym organizmie. Tak zamierza dekonstruować Bartoś. "Potrzeba przemocy wobec Boga, potrzeba Jego śmierci, by bardziej pojąć Jego życie." Jasne. Skoro Chrystus zmartwychwstał, możemy zabić Go jeszcze raz. Bezpieczny eksperyment na nieśmiertelnym organizmie.
Hm.
Idźmy dalej.

"Są bowiem tylko narodziny i śmierć. To wszystko. Rodzenie się i umieranie. Jedno z drugiego bierze siebie: umieranie z rodzenia, rodzenie z umierania. Śmierć Boga daje życie nowemu bogu, śmierć prawdy absolutnej daje życie nowej prawdzie. Już w śmierci prześwituje „nowe".
Czyżby była mowa o reinkarnacji? Koło narodzin i śmierci, z życia do śmierci, ze śmierci do życia, i tak na okrągło, zgodnie z cyklicznym pojmowaniem czasu, które porzuciliśmy jakieś dwa tysiące lat temu. I zauważcie: śmierć Boga daje życie nowemu bogu. Z małej. Kto na ochotnika zapyta, jaki to bóg?

"W procesie umierania prawdy rodzi się nowa, w procesie umierania Boga bóg się odradza. Potrzeba więc śmierci. Potrzeba końca."
Zawsze mnie interesowało, jak filozofowie radzą sobie z wdrażaniem w życie własnej tożsamości. Stary numer z solipsyzmem: czy solipsysta uratuje człowieka, który przy nim dostaje zawału? Czy - skoro potrzeba końca, żeby nadeszło nowe, filozof powinien popełnić samobójstwo?

"Ogłoszono już wiele takich końców. Mieliśmy koniec historii i koniec człowieka: od Fryderyka Nietzschego przez Alexandre'a Kojève'a do Francisa Fukuyamy. Wszelkie „post", także postmodernizm i ponowoczesność, głoszą własne jego wersje. Koniec jednak zawsze jest początkiem. Nie o śmierć w nim idzie, nie o negację tylko, ale o nowe: o regenerację, odrodzenie myśli."
Zgadza się. Stare musi umrzeć, żeby przyszło nowe. A szanowny autor jest piewcą śmierci prawdy absolutnej. Co przyjdzie? Jakie odrodzenie?

"W naszym kraju, na naszą prowincjonalną skalę, także trzeba głosić dziś koniec, śmierć, rozpad i upadek definitywny - potrzeba nam końca prawdy absolutnej. Końca jakoś tam lokalnego, bo spóźnionego o dziesięciolecia - trzeba nam końca nad Wisłą, Odrą i Nysą Łużycką.

Odważnie: prowincjonalna skala. To może zmniejszyć liczbę czytelników. Ale nie o czytelników chodzi, tylko o filozofię. Gdyby chodziło o czytelników, książka kosztowałaby 5 razy mniej i kupilibyśmy ją z Wyborczą w częściach serii "Bartoś przedstawia".

"Śmierć prawdy absolutnej jest dziś niczym powietrze dla życia, bez niej w kraju robi się duszno, zbyt duszno. Tylko tak może się narodzić nowa, bardziej ludzka prawda."

No, to naprawdę już było. Szkoda, że autor definiuje, czego śmierć ma nastąpić, a nie definiuje, dla jakiego życia będzie ona jak powietrze. Niepokojąca jest ta bardziej ludzka prawda. Ona może się bardzo różnie przejawiać. Stosem na przykład. Ale autor rozwija, żeby nie trzeba było się z niepokojem domyślać.

"Jaka to prawda? - ujrzeć ją można w umieraniu starej.
Postkomunizm (to jest koniec cywilizacji sowieckiej), jeśli zawita kiedyś do naszej ojczyzny, oznaczać będzie to właśnie - koniec absolutów jedynie słusznej racji, czy to socjalistycznej i ateistycznej, czy paralelnie katolickiej i narodowej. Potrzeba końca prawdy absolutnej, by nadszedł czas, kiedy będą ryzykować śmieszność ci, którzy swoją ideologię (świecką czy religijną) przedstawiają jako argument ostateczny."
Aha. Czyli ostateczne odniesienia są be.
Buddyści mówią, że prawda absolutna to prawda ostateczna, bezwzględna, czyli nieuwarunkowana, przeciwstawiona względnej prawdzie ludzkich spostrzeżeń. Innymi słowy: jest punktem odniesienia dla ludzkich mylnych sądów.
Ciekawe jest też to postawienie ateizmu i katolicyzmu na równi. Czyli: ateiści to szaleńcy. Katolicy to szaleńcy. Jedni, bo są absolutnie na nie, drudzy, bo są absolutnie na tak. A my bądźmy normalni, bądźmy pośrodku, tu jest najbezpieczniej i nie trzeba się kierować niewygodnymi obowiązującymi normami wziętymi nie wiadomo skąd i zabawnymi, bo zakładającymi swoją prawdziwość i bezbłędność.


"Zbyt wiele kłamstwa wisi w powietrzu w naszym kraju, zbyt wiele udawania w życiu publicznym,politycznym i kościelnym. Czas już na pogrzeb. Czas bić w dzwony i zwoływać żałobny kondukt."

Zwołaliśmy już żałobny kondukt, 10 kwietnia. Udało nam się wtedy udawać, że nie udajemy. Ale tylko przez parę godzin. Bo nie umarła prawda absolutna, tylko kilka bardziej znaczących osób, które jeszcze w nią wierzyły. To za mało.

"Śmierć prawdy absolutnej nie zaszkodzi jednak prawdom pomniejszym. One sobie poradzą, nabiorą blasku, choć żywot wielu z nich bywa stosunkowo krótki, bliższy losowi motyla aniżeli żółwia. Gdy gaśnie wielkie światło, małe światełka ukazują swój urok."

Aha. Czyli porzućmy swoje kurczowo ściskane w rękach zasady moralności, uczciwości, czy jak ją tam zwał, zakopmy je trzy metry pod ziemią i spróbujmy budować od nowa, wspólnie, porzucając wszystko, co stare. Może to i by wyszło, pod dwoma warunkami: że bylibyśmy skłonni - my, wszyscy Polacy - porzucić swoje przekonania i uprzedzenia, i spory, i waśnie, zasypać miedze i pieczołowicie, w pełnej zgodzie, budować nowe. Nowe nowe, nie nowe waśnie, oczywiście. Drugi warunek: musielibyśmy być mistrzami w układaniu puzzli. Wyobraźcie sobie, że jest układanka z pięciu tysięcy kawałków, na której jest li i jedynie morze i odbijające się w nim niebo, przedzielone kreską horyzontu, oraz trochę samotnych mew. Wyrzucamy ramkę i próbujemy bez obrazka ułożyć puzzla, zaczynając od mew. Powodzenia.

"Śmierć prawdy absolutnej nie zaszkodzi wierze religijnej. Przeciwnie, to raczej szansa na odrodzenie autentycznych źródeł religijnego doświadczenia, to szansa na oczyszczenie wiary - bo uczy pokory."
Zalatuje Vahanianem. No naprawdę.

Śmierć prawdy absolutnej - czyli mówiąc językiem wiary religijnej: śmierć Boga, już raz nastąpiła. Odrodziła, oczyściła, pomogła - a my to spieprzyliśmy. Więc uśmierćmy Boga jeszcze raz i spróbujmy od nowa, nie zastanawiając się nad tym, że mamy inne oprócz kary śmierci narzędzia do naprawiania tego, co zepsuliśmy (trzy podstawowe zaczynają się na "p", "m" i "j").
Pomińmy ten istotny kawałek wiary religijnej, mówiący, że powodem skarlenia wiary i jej śmierci jest grzech, a nie Bóg, czy jak chce Bartoś - prawda absolutna.

"Religia autentyczna potrzebuje odnosić się ku czemuś, co przerasta człowieka."

Wow. Cóż za odkrywczy fragment. Religia polega na tym, że człowiek odnosi się do czegoś, co go przerasta!

"Nie może być człowiek sędzią prawdy boskiej, nie może być jej gwarantem ani głosicielem."

Zgadzam się co do sędziego, chociaż wygląda na to, że autor próbuje właśnie to robić, skazując prawdę boską na śmierć. Zgadzam się co do drugiego, bo człowiek jest za słaby. Co do trzeciego: dobre sobie. Człowiek nie może być głosicielem prawdy boskiej. Zamilczcie, wszyscy księża. Zamilczcie, wszyscy wierzący świata obdarzeni nakazem misyjnym. Nie dla was głoszenie prawdy boskiej. To może robić sam Pan Bóg, o ile tym razem zmartwychwstanie.


"[człowiek]Może jedynie pytać, cierpliwie i bez zniechęcenia szukać - w zasłuchaniu."
A jak znajdzie, to ma milczeć.

"Czas zadbać o śmierć prawdy absolutnej, by znalazła swe miejsce właściwe - w „zaświatach", ponad wszystkim, co na horyzoncie ludzkiego pojmowania. By stała się prawdziwie transcendentna."
To mój ulubiony kawałek.
Przetłumaczony na język katolika, brzmiałby tak: Panie Boże, spadaj do nieba, za horyzont mojego pojmowania, bo jesteś za mało transcendentny i przysłaniasz mi kondukt pogrzebowy i idące w nim prawdy pomniejsze z radości ściskające sobie dłonie.


"Zbyt wielu ludzi zbyt nachalnie ogłosiło się właścicielami prawdy. Niech więc umiera, niech skona biedaczka w ich kieszeniach, w ich ustach pełnych frazesów, podawanych z fanatyczną pewnością. Czas na bankructwo prawdy absolutnej, na wyprzedaż. Jej właściciele z pewnością nie będą zadowoleni z takiego
obrotu rzeczy, stracą dobytek, przedmiot swych zabiegów, inwestycji rozlicznych, powód dumy, poczucia godności osobistej i zbiorowej. Niełatwo zgodzą się na to, że chce się ich pozbawić widoku na skarb, w który zainwestowali, mierząc całe swoje życie iluzyjną miarą dostępu do niezachwianie posiadanej racji. Nikt nie lubi być okradany, nawet jeśli jest okradany z iluzji."
A tu się zgadzam, ale połowicznie. Tak, zbyt wielu ludzi ma za mało pokory, by przyznać się do błędu przywłaszczenia sobie i przeinaczenia tego, co nazywamy prawdą absolutną. (Na marginesie, przypuszczam, że chodzi o ojca R.) Ale to takie niehumanitarne: dać komuś królika, a kiedy ten ktoś będzie się nim źle zajmował, zabić go, żeby nie mógł go pokazywać za pieniądze. (Tak, ryzykuję, że ktoś mi zarzuci, że jestem niepoważna, bo porównuję prawdę absolutną do królika. Ale ja lubię króliki. I nie jestem poważna.)

"Podejmujący się głoszenia śmierci prawdy absolutnej ryzykuje, że zostanie wyśmiany, ogłoszony szaleńcem, nieukiem, odszczepieńcem, relatywistą, nihilistą."
Ha. Czyli mogę sobie napisać bezkarnie, że Tomasz Bartoś, były dominikanin, jest szaleńcem, nieukiem, odszczepieńcem, relatywistą i nihilistą*. Dziękuję.

"A jednak trzeba głosić ów koniec.By na zawsze przepadła iluzja mechanicznego dostępu do własnej niekwestionowanej nieomylności."
I uparciuchem przekonanym, że ma rację. A czy prawda o tym końcu - to prawda absolutna czy prawda pomniejsza? Czy dostęp filozoficzny liczy się jako mechaniczny, czy nie?

"By na zawsze przepadła iluzja mechanicznego dostępu do własnej niekwestionowanej nieomylności. W tym wszystkim niech nas strzeże święty Tomasz - Doctor Angelicus. Przedziwny to był mędrzec. Żył w czasach jakże odmiennych, inne rzeczy miał w głowie, ale jednego z całą pewnością mu nie brakowało: umiaru, zdrowego rozsądku, świadomości, że żadna ludzka wiedza nie wystarcza, by dosięgnąć absolutu. Całe życie ciężko pracował, nie wynosił się, nie dążył do władzy i wpływów. Na koniec uznał, że jego dzieło jest nicością - omnia palea, „wszystko to słoma" - powiedział przed śmiercią. W ten sposób zostawił nam testament. Weźmy go dosłownie, uznajmy, że nie była to jedynie niejasna metafora: każde ludzkie dzieło jest nicością, słomą jesteśmy i myśli nasze."

Biedny święty Tomasz. Autor pominął drobny fakt, że Tomasz uznał swoje dzieło za siano po tym, jak miał wizję, czyli jak spotkał się z kim? Niespodzianka! Z prawdą absolutną! Najprawdopodobniej twarzą w twarz. To jest testament Tomasza, zdaje się.

"Po cóż się puszyć i nadymać. Więcej niewiedzy aniżeli wiedzy jest we wszystkim, o czym myślimy, co mówimy i robimy. Trzeba głosić śmierć prawdy absolutnej. Tomasza z Akwinu mamy za patrona."

Jak można za patrona głoszenia śmierci prawdy absolutnej obrać kogoś, kto widział ją żywą i po tym widoku wszystko wydało mu się jak siano?

Postanowiłam zainwestować te pięć dych i zakupić myśli Bartosia w twardej obwolucie. Macie pojęcie, ile zaoszczędzę na kawie, jak będę codziennie czytała jedną stronę?

*W razie, gdyby jednak to nie było pozwolenie, służę swoją osobą.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Sensacja na wakacjach

Pojechałam na weekend w góry, zapomniawszy telefonu po raz pierwszy, odkąd go mam, co mi tylko posłużyło. Żeby jednak nie odpoczywać tak do końca, kupiłam po drodze nowy pomysł Wydawnictwa G+J, podłączony pod Focusa.

Pomysł ma tytuł "Śledczy" i jest kolorowym, stustronicowym magazynem dla łowców sensacji. Pierwszy numer wyszedł 30 lipca.

Kupiła go od razu, bo widziałam zapowiedzi, w których padło hasło "dziennikarstwo śledcze" oraz kilka nazwisk: na przykład Pytlakowski i Sumliński obok siebie. Zaintrygowało mnie zwłaszcza to połączenie. Oraz pomysł stworzenie magazynu dziennikarzy śledczych. Dwumiesięcznika, tak na marginesie. Przecież przeprowadzenie dziennikarskiego śledztwa trwa, oj, trwa. Więc ten dwumiesięcznik to tak odważnie, kwartalnik byłby może lepszy - myślałam.

A potem zajrzałam do środka.

Magazyn podzielony jest na część krajową i zagraniczną.

W krajowej:

Wojciech Sumliński - o polskiej mafii. Prószkowskiej.
Piotr Pytlakowski - o willi "Dziada".
Leszek Kraskowski tworzy autorski spis afer polskich.

W zagranicznej:

Igor Miecik o śmierci Iwankowa
Artur Górski o litewskim Daktarasie
Bogusław Wołoszański o sekcji Kennedy'ego.

Poza tym naukowe nowinki kryminalne, przegląd zdjęć z Brazylii, czarno białych, by zmniejszyć poziom drastyczności, trochę o literaturze, kinie i grach komputerowych oraz felieton na koniec.

Dużo zdjęć i obrazków.

Efekt końcowy: odmrażane krwiste steki podlane sensacyjnym sosem. To, co lubimy najbardziej. Elegancko podana sensacja dobrej marki. Wiarygodna. Fakty, a nie "Fakt".

Nie obstawiam, ile wyjdzie numerów, bo ostatnio obstawianie mi nie wychodzi.

wtorek, 20 lipca 2010

Psy

Od czterech lat mieszkam na siódmym piętrze ośmiopiętrowego bloku.

Na każdym piętrze jest dziewięć mieszkań, co daje siedemdziesiąt dwa mieszkania. W każdym średnio trzy osoby.

Ponad dwieście osób.

Kojarzę tych charakterystycznych, jak Sąsiad W Kapeluszu, Sąsiadka Z Dołu, Mąż Sąsiadki z Dołu, Ta Z Parteru i jej syn, którego wyjątkowo znam po imieniu.

Poznaję tych z mojego korytarza przechodniego: panią Kazię, emerytowaną nauczycielkę - starą pannę, którą zna cały blok, sąsiadkę z naprzeciwka i jej córkę oraz sąsiada przez ścianę, który zapisał mi się w pamięci chodzeniem po korytarzu w samych gaciach (na szczęście jest młody i całkiem do rzeczy zbudowany).

A resztę mieszkańców bloku rozpoznaję po psach.

Rodzina z drugiej strony ma srebrnego amstaffa. Facet niżej - dwa boksery, które bawią się zawsze gumowym ringo. Jest nieduża biała psica husky z brązowym nosem, czarna mała suczka, wulkan energii, przygarnięta ze schroniska przez starszych państwa z drugiego piętra. Chłopak z pierwszego ma ostatnio małego yorka, a ktoś z czwartego - starego, brązowego kundelka o sympatycznym pysku.

Spotykamy się w windzie.
Rozmawiamy o psach i pogodzie.

I nie wiemy o sobie nic, z wyjątkiem numeru piętra, na które jedziemy.
I psa.

Kiedy poza windą próbuję sobie przypomnieć twarz któregoś z sąsiadów, nie potrafię. Pamiętam psy.

Nic dziwnego, że w windzie wciąż spotykam nowe twarze.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Nowa koncepcja świętości Adama Sz.

W podróż poślubną z premedytacją nie brałam żadnych gazet. Do czytania za to - tylko jedną książkę, "Śniadanie mistrzów" Vonneguta. Skończyła się za szybko.

Na tyle szybko, że poszukałam sobie lektury dodatkowej. To, co pan Adam Szostkiewicz nazwałby pewnie losem, fatum, przypadkiem albo pechem, a co ja nazywam zupełnie inaczej, sprawiło, że znalazłam "Politykę" z 5 czerwca. Miesiąc przeterminowaną.

I zamiast słuchać rad starszych i mądrzejszych, zabrałam się za lekturę, w cieniu, na leżaku, nad błękitnym basenem, z sielskim poczuciem oderwania od rzeczywistości.

Cóż jednak lepiej sprowadzi cię na ziemię, a dokładniej na jej bardziej skalistą i porośniętą cierniami część, niż "Polityka"?

(Tak, wiem, odpowiedź jest oczywista. Ale tym razem chodzi o tygodniki.)

W artykule pana Adama Szostkiewicza zatytułowanym "Świętych obcowanie" mamy na pierwszy rzut oka materiał o Popiełuszce, wtedy akurat dzień przed beatyfikacją.

Powinien zaalarmować mnie nadtytuł: "Kult świętych gryzie się z demokracją, ale trochę świętości w demokracji nie zawadzi", ale moją czujność uśpił grecki wietrzyk.

Artykuł zaczyna się chlubnie. Od Popiełuszki, a właściwie od stwierdzenia, że "Święci są potrzebni ludziom." Pytanie, kim zatem są święci. Skoro nie ludźmi.
Pan Szostkiewicz na to pytanie odpowiada, a jakże. Są, że sobie pozwolę zacytować, "jakąś elitą, tworzoną na mało przejrzystych i zrozumiałych zasadach przez niedemokratyczną instytucję Kościoła."

Najlepsza jednak jest puenta.

"Od II Soboru Watykańskiego, przed ponad 40 laty, Kościół katolicki głosi, że wszyscy ludzie są powołani do świętości."

Byłam dzielna.

Nie wrzuciłam gazety do basenu.
Nie zaczęłam okładać się pięściami po głowie.
Nie rozdarłam szat, może dlatego, że miałam na sobie li tylko kostium kąpielowy.
Nie splunęłam ze wzgardą na stronę dwudziestą czwartą oraz następne.

Nie zrobiłam tego dlatego, że czasy Starego Testamentu już minęły, a od ponad dwóch tysięcy lat mamy czasy Nowego Testamentu, czego jednak nie zauważył pan Adam Szostkiewicz, próbując napisać tekst o tym, na czym najwyraźniej kompletnie się nie zna*.

I wolę myśleć, że się nie zna, ponieważ jeśli się zna, o czym mogłaby świadczyć na przykład jego biografia, musiałabym dojść do pewnego przykrego wniosku.
Jeśli się do tego doda "Politykę", robi się coraz jaśniej.

Tyle, że przekonanie, że "w demokracji wszyscy są równi" wcale nie kłóci się ze świętością. Z powszechnym powołaniem do świętości. Wszyscy jesteśmy równi: mówił o tym święty Paweł trochę wcześniej, niż Sobór Watykański II. Wszyscy mamy takie same szanse na świętość. I to nie tylko ochrzczeni. Na szczęście jednak Kościół nie jest instytucją demokratyczną. Oznacza to, że nie będzie w nim tak, jak powiedział Franklin: "Demokracja jest wtedy, gdy dwa wilki i owca głosują, co zjeść na obiad."

Demokracja, w której święci stanowią elitę, bo nie są równi - czyli równie grzeszni jak ci, którzy nie zostali wyniesieni na ołtarze - to demokracja równania w dół.

To wszystko zapewne wie pan Adam Szostkiewicz, który o powszechnym powołaniu do świętości usłyszał od ojców soborowych, kiedy miał ze dwanaście lat. Pytanie, co z tym zrobił, skoro zbliża się do sześćdziesiątki, a świętość wydaje mu się niedemokratyczna, odległa i elitarna.


*Gdyby autor "Świętych obcowania" pilnie potrzebował rozmowy ze mną, służę swoją osobą.

poniedziałek, 5 lipca 2010

I po wyborach

Po zimnym lechu - ciepły bronek.

niedziela, 4 lipca 2010

Morskie Oko konia tuczy

Zupełnie się nie przejmując gorącą atmosferą okołowyborczą, pojechaliśmy z K. odwiedzić Morskie Oko.

Było pięknie. Trochę małych cumulusów udających bitą śmietanę, trochę szarych, przypominających, że jesteśmy w prawdziwych górach, gdzie pogoda zmienia się jak opinia publiczna. Niebieskie niebo. W cieniu przyjemny chłodzik, szemrzące ucywilizowane strumyczki.
Zapach Prawdziwego Lasu.

Weszliśmy sobie spokojnie asfaltem, przelotnie słuchając muzyki z cudzych telefonów komórkowych (nikt nie słuchał Chopina).

Oprócz disco-łupanki słuchaliśmy też dialogów.

W przeciwnym kierunku, czyli w kierunku parkingu, schodziła kilkuosobowa rodzinka.

- Bo to jest najtrudniejsza trasa - powiedział mąż.
Na co żona:
- Ta trasa wcale nie jest trudna, po prostu my jesteśmy grubi.


Kiedy minęliśmy pierwszy wodopój, a raczej piwopój oraz lodopój, spotkaliśmy inną rodzinkę.

Przodem szli rodzice, a kilka kroków za nimi - synek: na oko dziesięcioletni chłopiec z niewielką nadwagą i wodnymi lodami w papierowej tubce. Siorbnął lody jak małe słoniątko i zapytał z wyrzutem w głosie:
- Czy my musimy tak pędzić?

Wracając, podsłuchaliśmy małą dziewczynkę. Widzieliśmy ją już nad Morskim Okiem. Usadowiła się na wielkim kamieniu w pozie małej syrenki i uśmiechając się do maminego aparatu, powiedziała do braciszka siedzącego obok:
- Załóż nogę na nogę! Ty jesteś Wars, a ja Sawa.

Minęliśmy ją, kiedy schodziła asfaltem, po którym jeżdżą w górę i w dół konne dorożki (O ile można je nazwać dorożkami. Sądząc po cenie, można: w górę 40 zł, w dół - 30 zł).
- Mamusiu, znalazłam pamiątkę od konia! - zakrzyknęła za naszymi plecami.

Nie odwracaliśmy się.

A kiedy dotarliśmy do Zakopanego, kupiliśmy sobie lody. Z Zielonej Budki. Z piratem. Pani przy kasie powiedziała z lekkim zdumieniem:
- Ale one są całe czarne!

Odpowiedziałam, że nic nie szkodzi. Na opakowaniu wyczytałam, że to lody o smaku cola z sosem wiśniowym.

Odpakowaliśmy je.

W kolorze przypominały asfalt.

- Nie chcesz wiedzieć, czym są barwione - powiedział K. po chwili uważnej lektury składników.
Chciałam.
No, naprawdę.
Jeszcze nigdy nie jadłam lodów barwionych węglem roślinnym.

czwartek, 24 czerwca 2010

40 godzin przed

"Dlaczego kupiłeś 6 kilo kiwi? Przecież nikt nie je kiwi!"

To jest naprawdę bardzo zabawne, te wszystkie przygotowania.
Zabawne jak dziesięciokilowy arbuz.
Wiecie, jak on musi się czuć? Czekając, aż zostanie przerobiony na sałatkę?

Ja od wczoraj czekałam na przykład na telefony. Telefony od tych, którzy nie dotrą. Na własny użytek stworzyłam sobie małą listę i proszę - połowa trafień.

Misternie przygotowywany plan rozmieszczenia gości w domkach legł w gruzach. Z gry pt. jak umieścić dziewięćdziesiąt osób na sześćdziesięciu trzech łóżkach przeszliśmy na etap wyżej: jak umieścić osiemdziesiąt osób na dziewięćdziesięciu łóżkach. Nie uwierzycie, ale to jeszcze większy problem.

W końcu wyszło, że jak się zrobi dostawkę w pokoju poślubnym pary młodej, to się jeszcze zmieści orkiestra.

Lista rzeczy, o których zapomnieliśmy, wydaje się niepokojąco krótka.

Ostatkiem sił powstrzymałam się od kupna trzech kompletów spinek do krawatów i mankietów za łączną sumę 660 zł.

Od dwóch bitych tygodni nikt niczego ode mnie nie chce. Niepokojące, chociaż bardzo przyjemne. Wyobraziłam sobie, że tak mogłoby być zawsze.

Cienie do powiek przekroczyły już dawno przyzwoitą ilość, ale pomimo tego ile razy przechodzę koło drogerii, zastanawiam się, czy kupić jeszcze jakiś, bo może żaden nie będzie pasował. W efekcie mam sześć kolejnych zestawów cieni do powiek, co daje razem szesnaście różnych kolorów, a i tak pomaluję się tymi starymi, które lubię najbardziej.

Od kiedy obejrzałam czasopismo "Fryzura i makijaż panny młodej" czy coś o równie inspirującym tytule, bardzo się cieszę, że nie zostanę pomalowana według obowiązujących trendów. Oraz uczesana według obowiązujących trendów, chociaż tego akurat nie jestem taka pewna. Fryzjerka pytała już, co chcę mieć we włosach, bo podobno teraz panny młode wplatają sobie we włosy kwiatki, perełki i druciki.

Wydałam nieprawdopodobną ilość pieniędzy w Trumphie.
Pomalowałam paznokcie u rąk, co mi się do tej pory zdarzyło nie więcej razy w życiu, niż mam lat.

Naszą ulubioną rodzinną rozrywką są ostatnio zagadki matematyczne.

Przykład 1:

Przy 33 st. Celsjusza parowanie wzmaga się o 1,5 raza. Ile 40% alkoholu wypije 80 osób, z których połowa będzie piła tylko sok? Wynik podaj w ml na godzinę.

Przykład 2

f(x)=x+2,5. Dlaczego?


Monologi.

Pomalowałam sobie paznokcie, ale z oszczędności tylko dwa.

Najłatwiej się przedstawia ksywą, która ma dwie sylaby. I tak powstają zdrobnienia. Inne się źle wymawia. Na przykład E-wa.

Dialogi.

G. Idę jutro do szkoły.
T.(z oburzeniem) Jak to?
G. Mam zakończenie roku!

T: Policzyłem głosy i wyszło mi po równo.
M: Nie mówi się "po równo", tylko "równo"
G: A jak ci mogło wyjść równo, skoro nas jest pięć osób?
T: No właśnie nie wiem.

N. Cześć!
M. Cześć.
N. Wiesz, jest taka sprawa...
M. Nie przyjeżdżasz.
N. Skąd wiedziałaś?

No właśnie, skąd wiem, że nie chodzi o pytanie o dojazd, zanim odbiorę?

Fatalizm?

Prawo Murphy'ego, który był inżynierem? To prawdziwe?

To, że był inżynierem, było jego atutem. Humaniści zakładają, że to, co może pójść źle, na pewno pójdzie dobrze. I się potem bardzo dziwią.

W. produkuje w kuchni alkohol.

Na wypadek, gdybyśmy źle rozwiązali przykład 1.

środa, 23 czerwca 2010

Lęk przed ciszą

Trafiłam w ostatnią niedzielę na ostatnią mszę do św. Anny. Zazwyczaj to cicha msza. Cicha - czyli bez śpiewu. Bez muzyki.

Ale tym razem cicha była do czasu.

Pewien pan, wyglądający jak wszyscy inni krakowscy specyficzni, podszedł do klęcznika po lewej stronie ołtarza. W objęciach piastował futerał od skrzypiec. Ukląkł na podłodze, a na klęczniku postawił futerał, po czym go otworzył. Okazało się, że pudło w środku wytapetowane jest świętymi obrazkami. Pomyślałam: nic to!

Niesłusznie.

Skrzypek wyczekał do momentu komunii, i zaczął - jak to na skrzypcach - skrzypieć. Dość straszliwie, a na pewno przeraźliwie. Grał potem jeszcze po mszy, a wychodzący zagryzali zęby.
Naprawdę.

Ja też zagryzałam.

Przypomniał mi się pan Nikolai z Moskiewskiej Akademii Muzycznej, który na niedzielnej mszy śpiewał długo, z lekka fałszywie i rozwlekle części stałe. Pół biedy, że po łacinie, ludzie już umieją (albo jeszcze). Gorzej, że nie dało się śpiewać razem z nim. A części stałe są właśnie od tego, żeby lud śpiewał je chórem.

Przypomniał mi się pan Jacek, który regularnie, co roku, odwiedza proboszcza w Międzywodziu, a ja miewam tą wątpliwą przyjemność trafiania na jego występy. Gra utwory własne, a ulubiony jest o papieżu (naszym, nie żadnym tam Benedykcie). Inny utwór popisowy:

Na drogę życia
dostałem dwa kwiatki
od przyjaciela
a drugi od matki

i tak dalej, świecko i biesiadnie, z trelem i w ogóle dramat.


Przypomnieli mi się organiści i organistki, oraz śpiewaczki solowe samorzutne, które to towarzystwo morduje ciszę raz za razem.
Jakby Pan Bóg nie zasługiwał na chwilę spotkania w milczeniu. W ciszy serca.


Skąd pomysł, że na mszy nie może być ciszy?
Czy w ciszy odzywa się głos sumienia, które należy zagłuszyć nowymi pieśniami z gatunku sakro-polo?

Bo nasze nowe pieśni kościelne, na rzecz których stary dobry Siedlecki został rzucony w kąt, nie mówią o Bogu. Mówią o człowieku. W rytmie dwa na jeden.

Um-pa-pa, um-pa-pa.

Zdecydowanie potrzebujemy szkoły liturgicznej. Dla wszystkich.
A zwłaszcza dla organistów.

czwartek, 17 czerwca 2010

Schizofrenia moralna

O schizofrenii już kiedyś pisałam.

Nie jest to rozdwojenie jaźni, ale zaburzenie psychiczne, które objawia się upośledzeniem postrzegania lub wyrażania rzeczywistości, m.in. pod postacią zaburzeń mowy i myślenia.

Na schizofrenię cierpią nasze media. Przynajmniej niektóre.

Dzisiaj na przykład wyskoczyła sprawa abp. Paetza.

GW w tekście zatytułowanym "Watykan odpuszcza arcybiskupowi Paetzowi" podaje, że dowiedziała się nieoficjalnie, że abp. może znowu sprawować posługę biskupią.

Czyli tytuł kłamie. Bo to nie jest wiadomość potwierdzona przez kompetentny w tej sprawie urząd.

GW staje murem za tymi pracownikami kurii oraz kapłanami archidiecezji poznańskiej, którzy nieoficjalną decyzją są - dosadnie mówiąc - przerażeni.

Dyżurny "teolog" GW, Jan T., napisał do tekstu komentarz zatytułowany "Szczyty zła".

Za Wyborczą podały wiadomość m.in: TVN24, TVP Info, Wprost, Dziennik, niezależna.pl, Fakt, poznańskie naszemiasto.pl.

Nie chcę bronić nikogo. Jeśli chodzi o mnie, uważam, że kapłan, który publicznie zgrzeszył, powinien publicznie przyznać się do winy, a potem publicznie ją odpokutować i wrócić po pokucie na łono Kościoła, jako grzesznik nawrócony.

Zastanawiają mnie tylko trzy rzeczy.


1.GW broni na ogół praw homoseksualistów.

Załóżmy, że abp. Paetz jest homoseksualistą. Wskazują na to fakty sprzed ośmiu lat.

Dlaczego GW nie broni jego praw?
Dlaczego organizacje gejowskie nie walczą o jego prawa?
Dlaczego nie ma być równy ze wszystkimi?
Dlaczego nie zaprasza się go na przykład na festiwal o miłości "Poznajcie nas", na marsz tolerancji, na liczne festiwale tzw. kultury gejowskiej?

Czy dlatego, że w hierarchii selekcyjnej GW pisanie źle o Kościele stoi wyżej niż pisanie dobrze o gejach?

2. "Kilka tygodni temu Kongregacja odwołała dekret. - Ksiądz arcybiskup od kilku lat się o to starał. Mamy nieoficjalną informację, że taką decyzję podjęto. Czekamy na pismo z Watykanu - słyszymy w poznańskiej kurii metropolitalnej."

Czyli to nie news?

Dlaczego zatem pojawia się teraz, nota bene na trzy dni przed wyborami?

3. Co się stanie, jeśli owa nieoficjalna decyzja nie zostanie potwierdzona przez Watykan? Czy polskie media zaleje fala sprostowań?


Hm.

wtorek, 15 czerwca 2010

Kosmetyczna nowomowa

Przejęta własnym zamążpójściem, nabyłam ostatnio liczne kosmetyczne upiększacze. Znalazł się w tym nawet samoopalacz, który przez całe życie miałam we wzgardzie, ukryty pod ładną nazwą balsamu brązującego.

Długa i wnikliwa lektura etykiet na opakowaniach kremów, balsamów, odżywek, toników i szamponów zmusiła mnie w końcu do refleksji. O którą nie jest łatwo, kiedy stoi się w kolejnej drogerii, pod bacznym spojrzeniem ochroniarza, który nie może pewnie zrozumieć, jak można stać przed półką z odżywkami do włosów dwadzieścia minut.

Kupiłam na przykład krem na cellulitis, którego nie mam, oraz na rozstępy, które mam. Ale nie nazywają się one po prostu "kremem na cellulitis" oraz "kremem na rozstępy". Ten pierwszy to "Intensywne serum drenujące uda i pośladki". Świetnie brzmi, prawda? Na opakowaniu - rysunek drenowania, żeby pozbawione kosmetycznej wyobraźni klientki mogły się dowiedzieć co właściwie stanie się z ich skórą po użyciu specyfiku.

Słowa-klucze: wygładzanie, napinanie, wyraźne poprawianie wyglądu. Ujędrnianie.

Balsamy do ciała natomiast mają nawilżać i rozświetlać.
Balsam brązujący - zawierający "substancję delikatnie opalającą (nie czekaj na słońce! - reklamowała kiedyś samoopalacz jedna ze znanych firm kosmetyczno-akwizytorskich), nawilża i sprawia, że nogi stają się jedwabiście gładkie.

Szampon do włosów blond "podkreśla i przedłuża bogactwo refleksów włosów blond". Oczywiście, zmiękcza i wygładza. Gdyby tego nie wystarczyło, odżywka, opracowana przez doświadczonych stylistów, naprawia włosy, tak, że może przez nie przenikać światło. Włosy "natychmiast stają się jaśniejsze, jedwabiste i lśnią połyskliwym blaskiem".

Do tego jeszcze krem do twarzy "Bioaktywny krem: rewitalizacja, rozświetlanie", który "delikatnie koryguje, wygładza i modeluje owal twarzy".

Z trudem oparłam się zakupowi serum powiększającego biust (o rozmiar!), wygładzającego, ujędrniającego i rozświetlającego peelingu do ciała oraz kremu z bioaktywnym kompleksem. Ten kompleks zwłaszcza mnie przystopował. Co by było, gdyby tuż przed ślubem zaczął we mnie działać jakiś kosmetyczny kompleks? Na który nic by nie pomogły wydrenowane pośladki i uda, ujędrnione i rozświetlone ciało, wymodelowana twarz, delikatnie samoopalone nogi, a zwłaszcza przedłużone bogactwo refleksów we włosach lśniących połyskliwym blaskiem?

Przecież chcę być olśniewająco piękna, bo tak napisała jakaś praktykantka odrabiająca przymusowe praktyki studenckie w magazynie "Twoje wielkie polskie wesele", w dziale "jak musi wyglądać panna młoda, żeby nie narobić sobie wstydu".

Troszeczkę mnie tylko niepokoi fakt, że w dziale korespondencji od czytelniczek znalazłam taki list:

"Droga Redakcjo!

Jestem Waszą wierną czytelniczką i od roku, czyli od kiedy zaczęłam się przygotowywać do ślubu, stosuję Wasze porady. Schudłam 15 kilo. Wydłużyłam, rozświetliłam i zagęściłam włosy. Pozbyłam się cellulitu, rozstępów oraz włosów na całym ciele. Regularnie chodzę do kosmetyczki i moja cera jest teraz jak u niemowlęcia. Jestem pięknie opalona, bo właśnie niedawno koło mnie otworzyli solarium. Mam gładkie dłonie, białe zęby, soczewki zamiast okularów i czuję się świetnie. Jest tylko mały problem. Mój narzeczony, który wyjechał na pół roku za granicę, po powrocie mnie nie poznał, a kiedy już uwierzył, że to ja, powiedział, że albo wrócę do wyglądu sprzed jego wyjazdu, albo zrywa zaręczyny. Co robić? Pomóżcie!

Zrozpaczona"

wtorek, 8 czerwca 2010

Lewica napiera

Kiedy pojawił się rap wyborczy Grzegorza N., (to lewicy nowy rytm, Napieralski wiedzie cię, itp, itd.), myślałam, że nic gorszego się w tej kampanii nie przydarzy.

O,naiwności.

Sztab wyborczy najmłodszego kandydata nie próżnuje. Nie poprzestał na rapie wyborczym. Jak się powiedziało A (aaaa!), trzeba przecież powiedzieć Be.

I ja tak właśnie powiedziałam.

Nowy teledysk wyborczy Grzegorza N. nagrał zespół 2sisters. Dwie blond bliźniaczki śpiewały wcześniej ten kawałek w eliminacjach do Eurowizji. Nazywał się "Piosenka dla Europy" vel "Come On", a jego tekst (poza chwytliwym refrenem "Come on, baby, move your body", stanowiącym jej większość) brzmiał wtedy tak:


I.Daj rękę, razem zdobędziemy świat
Nic nie przeszkodzi dzisiaj, dzisiaj nam
No pokaż pokaż ile jesteś wart
Czy zatrzymasz z nami czas?

II.Czy masz odwagę zrobić pierwszy krok?
Podobno jesteś twardy - pokaż to!
No pokaż, pokaż, ile jesteś wart,
Czy zatrzymasz z nami czas!

Sztab wyborczy wprowadził lekkie modyfikacje, i teraz tekst wygląda tak:

I.Są nas miliony, razem zdobędziemy świat!
To Twoja przyszłość, Twoje nowe „ja"
Powiedz, dlaczego jeszcze wahasz się?
Przecież dobrze już wiesz!

II.Wolność i równość, przecież tego chcesz!
Internet, rozwój z każdym nowym dniem.
I pytasz, kto to wszystko zrobić ma?
Czy już Napieralskiego znasz?

Ach. Zapomniałam o refrenie.

To on
Zmieni
To on
Właśnie
To on
Sprawi, że lepszy będzie kraj!

Dla rozrywki postanowiłam obejrzeć sobie pozostałe spoty wyborcze.

Zaczęłam, dla równowagi, od Jarosława K. On, zamiast promować blondynki, promuje "Bartka". Przy dźwiękach Chopina.

Natomiast Olechowski - siebie. Postawił w końcu na nowoczesność.

Janusz Korwin-Mikke jest po prostu sobą. Konwencja ciekawa: telewizyjne newsy. Skoro media manipulują, nikt nie zauważy różnicy.

Spot Bronisława Komorowskiego mnie wzruszył. Zwłaszcza ten barak. Ani słowa o WSI, rzecz jasna.

Waldemar Pawlak jest podobno najlepszym kandydatem na prezydenta. I ta obiecująca "Oda do radości" w tle.

Z tego wszystkiego pójdę chyba zagłosować na Napieralskiego. I jego młodość, dance, blondynki i rap, którego wykonawcy zastrzegli sobie anonimowość.

Nic dziwnego.
Jee, jee, jee. Eselde.

czwartek, 20 maja 2010

Poranny skok ciśnienia

Zostałam poproszona o poprowadzenie spotkania z Tomaszem Terlikowskim. A że to mój temat, ale zupełnie nie mój format, wstałam bladym świtem, żeby się przygotować. Przeglądając blogowe wpisy TT, trafiłam na link.

Link był do mojej ulubionej GW.

A konkretnie - do komentarza niejakiej Katarzyny Wiśniewskiej.

Jak podaje Wp.pl, Katarzyna Wiśniewska, rocznik 1979, jest absolwentką filozofii i podyplomowych studiów dziennikarskich na Uniwersytecie Warszawskim. Od 2005 r. jest dziennikarką „Gazety Wyborczej”, publikowała w „Tygodniku Powszechnym”, „Znaku”, „W drodze” i „Azymucie”. W 2007 roku Stowarzyszenie Wydawców Katolickich przyznało nagrodę Małego Feniksa dla dziennikarzy za promowanie w mediach książki katolickiej.

Jej komentarz ma tylko kilka linijek. Ale jest małym dziełem sztuki uprawianej ostatnio przez GW, konkurencyjnie do niektórych sprzedających się w milionowych nakładach tytułów, o profilu przygotowanym specjalnie dla Polaków.

Moje ulubione zdanie:

[Rada Episkopatu ds. Rodziny] "posegregowała katolików na tych, którzy mogą przystępować do komunii, i tych, którym tego nie wolno. To wyjątkowo obraźliwe i krzywdzące."

Ależ oczywiście. Szkoda, że nie zauważyliśmy tego wcześniej. Wszyscy rozwodnicy żyjący w nowych związkach też są segregowani! A o tych w stanie łaski uświęcającej i tych chwilowo jej pozbawionych lepiej już nawet nie wspominać... Kościół segreguje już od czasów swojego powstania! Co za koszmar, że odkryliśmy to tak późno!

A oto, co zdecydowała Rada:

"Ci, którzy je [dzieci w stanie embrionalnym] zabijają, i ci, którzy czynnie uczestniczą w zabijaniu, bądź ustanawiają prawa przeciwko życiu poczętemu, a takim jest życie dziecka w stanie embrionalnym, w ogromnym procencie niszczone w procedurze in vitro, stają w jawnej sprzeczności z nauczaniem Kościoła katolickiego i nie mogą przystępować do Komunii świętej, dopóki nie zmienią swojej postawy".

I nagle mamy całe mnóstwo specjalistów od dogmatyki, którzy krzyczą, że nie ma dogmatu w sprawie in vitro, więc Kościół nie może niczego zabraniać ani nakazywać. Bo nawet papież jest "nieomylny tylko w kwestiach teologicznych" - zauważa świeżo upieczony dogmatyk GW, którego nazwiska z litości nie podam. Stwierdzenie o "nieomylności w kwestiach wiary i moralności" chyba nie obiło mu się o uszy. Zresztą słusznie. In vitro z moralnością niewiele ma wspólnego.

Najwyraźniej jednak mamy za mało kanonistów.

Kodeks Prawa Kanonicznego, obowiązujący, nota bene, wszystkich katolików w Polsce, mówi jasno w kanonie 753:

"Chociaż biskupi, pozostający we wspólnocie z głową Kolegium [papieżem] i członkami, czy to pojedynczy, czy zebrani na Konferencjach Episkopatu [...] nie posiadają nieomylności w nauczaniu, są jednak w odniesieniu do wiernych powierzonych ich trosce autentycznymi nauczycielami i mistrzami wiary. Temu autentycznemu przepowiadaniu swoich biskupów wierni obowiązani są okazać religijne posłuszeństwo."

Ciekawostka. Wygląda na to, że Rada mogła zabronić przyjmowania Komunii, i to zgodnie z prawem kanonicznym.

Tyle się Wyborcza natrudziła, żeby sztywny i przywiązany do tradycji i dogmatów Kościół zaczął wprowadzać zmiany - i proszę.
Podziałało.

Teraz pozostaje nam tylko opłakiwać jakość naszego pseudo-dziennikarstwa.

sobota, 15 maja 2010

Nad podziały wylatuj

Przy okazji śmierci papieża, a teraz znowu po katastrofie pod Smoleńskiem, o której nie trzeba mówić "katastrofa pod Smoleńskiem", tylko wystarczy pogrzebowym tonem powiedzieć "katastrofa" - zachłysnęliśmy się narodową jednością.

Że tak wszyscy razem idą i czują.

A potem nastrój żałoby po katastrofie uleciał, spotkał się wpół drogi z opadającymi podziałami i nastąpił okres żałoby po jedności narodowej.

Media, które tak akcentowały jedność, teraz piętnują podziały społeczeństwa, które dokonują się w czasie "wyborów sprintem". Że nad świeżo usypanymi grobami szarpiemy się o niewielki i pocerowany, ale nasz postaw sukna.

A nie, przepraszam. To nie my się szarpiemy. To politycy się szarpią. Politycy, ci tam na górze, co ich w telewizji pokazują, co sobie patrzą na ręce i rozpoczęli już wyścig do prezydenckiego stołka.

Bijcie na trwogę! PiS i PO dzieli między siebie Polskę!

Tak jakby celem społeczeństwa było posiadanie jednej opinii na każdy temat. Jednej, jedynej, słusznej opinii. Owszem, były takie systemy, i na razie z ulgą się z nimi pożegnaliśmy, choć nigdy nic nie wiadomo, bo wciąż mamy ekspertów od zamawiania pięciu piw.

Jeśli w pięcioosobowej rodzinie istnieją znaczące różnice poglądów, to czemu nie miałoby ich być w pięćdziesięciomilionowej? Zadaniem polityków jest wtedy rozsądnie pogodzić sprzeczne opinie tak, by wynikło z tego dobro dla Polski.

I to jest ta osławiona jedność: zwyczajna dbałość o wspólne dobro. Połączona z umiejętnością znajdowania kompromisów.

Więc nie należy przejmować się tymi, którzy krzyczą: "Była jedność, ale teraz wy nie chcecie głosować na Komorowskiego i wszystko zepsuliście!".

A teraz rzucam dziennikarstwo i oddalam się, by założyć własną partię.
Chociaż - sądząc z przykładu niektórych - wcale nie muszę.

poniedziałek, 10 maja 2010

GW ma problem z WG

Oderwałam się od pisania licencjatu. Licencjatu, nota bene, o dziennikarzach śledczych oraz tym, co odróżnia dziennikarstwo śledcze od reszty.
A co odróżnia?
Na przykład niezależność.

A dlaczego się oderwałam?

Z powodu tytułu pewnej wiadomości. O dziennikarzu śledczym, Witoldzie Gadowskim.
Brzmi on tak:

"Przyjaciel Ziobry bierze TVP 1".
To Newsweek.
Treść artykułu jest idealną ilustracją wykładu zatytułowanego "Manipulacja w mediach". Oraz "1000 wpadek prasy polskiej w latach 2005-2010" .

Moja ulubiona Gazeta załatwiła sprawę inaczej:
"TVP 1 z nowym dyrektorem na wybory" - informacyjne mistrzostwo.
Wcale nie zapowiada tego, co dzieje się w środku.

A dzieje się wiele.

Na przykład:

"O wartości swojej pracy ma niezwykle wygórowane mniemanie, uważając się za jednego z najwybitniejszych dziennikarzy w Polsce."

albo:

"Nominację Gadowskiego poprzedził przeprowadzony na łamach "Gazety Polskiej" atak na Hoflika" - mówi informator.

Informację podał "Presserwis", czyli serwis informacyjny PRESS, który chyba jakoś ominął dwa GrandPressy, które Gadowski dostał.

Tylko czekam, co napisze Jerzy U.

Kilka osób rozćwierkało się na Twitterze. Co pikantniejsze cytaty z bloga nowego dyrektora Jedynki krążą w sieci, podwojone, potrojone, poczworzone, a niedługo pewnie też przepoczwarzone.

Sam bohater dzisiejszych deznewsów milczy. Mimo, że jego życiorys wzbogacił się o kilka ciekawych, do tej pory chyba nawet jemu samemu nieznanych epizodów. Prawdopodobnie nie przejmuje się za bardzo. Sam powiedział kiedyś w wywiadzie: "Dyrektorem się bywa, a dziennikarzem się jest."

Gdybym była złośliwa i miała dwa razy więcej doświadczenia, napisałabym, że lewica w panice próbuje od progu zamieszać w umysłach i nie pozostawić żadnej wątpliwości, że teraz - jak nigdy - w TVP będzie rządził ten wstrętny PiS.

A jak PiS - znaczy, że nie lewica.

Czyli problem ma GW, a nie WG.

Ale tego nie napiszę. Wrócę do idealistycznych wywodów teoretyków dziennikarstwa śledczego, którzy widzą w nim ostoję demokracji i ponadpolityczne ściganie nadużyć władzy.
Jak na media przystało.

P.S. "Rzepa" też już zamieściła njusa. E.Ł. przynajmniej potrafi skorzystać z Wikipedii, i dodzwonić się do WG. I wspomnieć o innych niż polityka rzeczach, więc z biografii przedstawionej w "Rzepie" wynika, że jednak dziennikarz zasiądzie za sterami "Statku Pijanego" (że sobie pozwolę zacytować).

niedziela, 9 maja 2010

(Nie)przygotowanie

Co trzeba zrobić, żeby sakramentalnie wyjść za mąż?

1. Być kobietą (co nie jest w naszych ciekawych czasach takie oczywiste)
2. Mieć do spółki mężczyznę
3. Przejść kurs przygotowania do małżeństwa.

Ten kurs można odbyć naprawdę szybko: wystarczy 15 godzin weekendowego kursu dla narzeczonych i 4 godziny warsztatów zamiast trzech wizyt w poradni.

Łącznie 19 rozczarowujących godzin.

Na kurs przychodzą wszyscy. Wierzący praktykujący. Wierzący niepraktykujący. Niewierzący praktykujący. Niewierzący niepraktykujący posiadający rodziców w jednej z trzech wyżej wymienionych grup.

Więc właściwie nie wiadomo, czy mówić o Panu Bogu, czy lepiej nie, czy mówić o czystości przedmałżeńskiej, czy nie robić z siebie głupka. Mówi się więc coś o wszystkim. A momentami nawet wszystko o niczym.

I tak chodzi o papierek.

A jeśli ktoś się nastawiał na coś więcej, na ćwiczenia pozwalające zastanowić się nad sobą i swoimi relacjami, oczekiwaniami, egoizmem, potrzebami i motywacją - niech przeczyta sobie Pulikowskiego, Pawlukiewicza, albo znajdzie jakiegoś sensownego dominikanina, który znajdzie dwie godziny z nieskończenie rozciągliwego dominikańskiego czasu na rozmowę z przyszłymi małżonkami.

A może nie mam racji, i nie wszystko z katechez sprintem odbija się jak groch od ścian umysłów zaprzątniętych grą w popularną grę przedślubną "buty, sukienka, papier"?

I może ci, którzy w przerwach na kawę, drożdżówkę i obiad dyskutują o problemach poruszanych pomiędzy przerwami, coś jednak wynoszą z przedmałżeńskich kursów i katechez - oprócz takich umiejętności warsztatowych:

"Spróbuj znaleźć te zdania, które stanowią poprawne wyrażenie uczuć przez mówiącego.

a. Nie śmiej się tak!
b. Czuję się niespokojna, gdy się tak śmiejesz.
c. Jesteś niemożliwy.
d. Czy wydaje ci się to takie śmieszne?"

Nie wiecie?
Prawidłowa jest odpowiedź b.

wtorek, 4 maja 2010

Alternatywne CV

Kilka razy z życiu zdarzyło mi się przeprowadzać rekrutację i czytać cudze życiowe przebiegi.

Najbardziej lubię podpunkt "Umiejętności".
Istotne jest to, co się tam pisze, ale jeszcze bardziej, czego się tam NIE pisze.

NIE pisze się o wiele więcej.

Ja na przykład, po sześciu latach studiów, umiem, co następuje:

Przeżyć tydzień w Krakowie za 50 zł.
Usmażyć 150 naleśników, ostatnią partię o 5 rano.
Zrobić smaczny obiad z dowolnej, nadającej się do spożycia, przynajmniej trzyelementowej zawartości lodówki.
Wypić pół litra na czczo i wszystko pamiętać.
Zmieszać szampana, koniak, gin bez toniku, wyborową, piwo i likier, czuć się świetnie i jak wyżej.

Zorganizować spotkanie modlitewne.
Rozmawiać w pociągu o inkwizycji, krucjatach, politycznych kazaniach i pedałach.
Zaśpiewać "Bogurodzicę".
Napisać pracę magisterską w miesiąc, zredagować ją w dwa tygodnie, mając do dyspozycji pięć źródeł, z czego trzy nie po polsku.
Przeprowadzić katechezę w nowohuckim gimnazjum.
Nie być ani razu na wykładzie, przeczytać skrypt w tramwaju i zdać na pięć.
Wkuwać przez dziesięć dni mapę okolic Morza Śródziemnego i umieć ją na wyrywki.
Nie próbować wyjaśniać Trójcy Świętej.

Spędzać czas sama.
Nie słuchać muzyki.
Założyć gazetę.
Wozić kota w torbie podróżnej.
Słuchać męskich opowieści.
Kpić z tego, na co mam ochotę.
Napisać cztery teksty w ciągu doby.
Pisać sześć stron powieści na godzinę.
Dokumentować temat przez trzy lata bez nadziei na realizację.
Znaleźć w internecie to, czego nie mogą znaleźć inni.
Przesiadać się pięć razy na dwustukilometrowej trasie.
Spać czternaście godzin.
Wstawać o czwartej rano, żeby obejrzeć wschód słońca.

I nikt mnie o to nie zapyta, kiedy zdarzy mi się znowu szukać pracy.
Zresztą w tej branży mało kto chce oglądać moje CV.

poniedziałek, 3 maja 2010

Wszyscy jesteśmy... manipulowani

Smoleńsk wciąż nie wychodzi ludziom z głów.
Media ciągle wracają do tematu.

Mnożą się podejrzenia, podziały ponad jednością. W zasadzie nie wiadomo, co było prawdziwe: ten ogólnopolski płacz nad trumnami, czy natychmiastowy powrót do starych politycznych kłótni.

Jak bardzo - albo jak mało prawdziwe jest to, o czym media mówią teraz? Ciekawe, czy nasze zmanipulowane pokolenie, zdumione sprawą zdjęć prezydenta, zastanawia się nad tym.

Niektórzy żałują, że nasza narodowa jedność trwała tak krótko, była tak nietrwała.

Ale przecież nic w tym dziwnego. Polityka zawsze dzieli. Musi dzielić, gdyby nie dzieliła, oznaczałoby to, że coś jest nie w porządku. Polityka bierze się z poglądów; naszych, konkretnych, jednostkowych poglądów. Poglądy biorą się z naszych przekonań, z hierarchii wartości, z kwestii, w których niemożliwy jest kompromis.

Tylko media próbują nas przekonywać, że powinno być inaczej.

A może tylko mi się wydaje?

A wydaje mi się wiele rzeczy. Zwłaszcza w tych sprawach, którymi bliżej się nie interesuję. Wydaje mi się, że to, co słyszę, czytam, oglądam - jest prawdziwe. Chociaż nie potrafię podać żadnych racjonalnych argumentów.
Gdzieś z tyłu głowy słyszę szepty: że PiS to zestaw oszołomów, SLD nie jest takie złe, lepsi skorumpowani lobbyści niż faszystowski prawicowy IPN, a Komorowski jest najlepszym kandydatem na prezydenta. Geje są w porządku i należy im pozwolić, na co mają ochotę, a nie przezywać od pederastów. Kościół zamiata pod dywan, każdy proboszcz jeździ mercedesem, a biskupi - no, wiadomo co. Papież jest zbyt konserwatywny, feministki prześladowane, Tusk prowadzi racjonalną politykę przyjaźni z Rosją i mamy świetnych dziennikarzy śledczych.

Tak a propos - lepszy tydzień temu odbyła się w Genewie szósta światowa konferencja dziennikarstwa śledczego.

Poza Stanami i większością ustabilizowanych państw Zachodu, przyjechali dziennikarze śledczy z Nigerii, Ghany, Iraku, Jemenu, Serbii, Bośni i Hercegowiny, Wietnamu, Panamy, Chin, Meksyku, Pakistanu, Ukrainy, Słowacji, Salwadoru, Kongo, Kenii, Somalii,Ugandy, Paragwaju, Ekwadoru i Albanii.

Gościem specjalnym był Roberto Saviano.

Z Polski nie było nikogo.
I nie przypuszczam, żeby nieprzekraczalną barierę stanowił język.

środa, 28 kwietnia 2010

Zawód

Szukając w naszym wspaniałym internetowym śmietniku szczegółów historii polskiego dziennikarstwa śledczego, znalazłam taką oto edukacyjną ofertę.

Jedna z warszawskich szkół - nota bene, dla menedżerów - oferuje podyplomowe studia dla dziennikarzy śledczych.

Jak piszą organizatorzy, "celem studiów jest umożliwienie absolwentom studiów wyższych oraz dziennikarzom śledczym poszerzenia wiedzy z zakresu dziennikarstwa śledczego".

W programie: kryminalistyka, kryminologia, psychologia i socjologia kryminalistyczna, wiktymologia.

I dużo ćwiczeń.

Dwa semestry, zaocznie, jedyne 2800 za semestr, plus wpisowe - 250 zł.
To nieco więcej, niż trzeba za podyplomowe studia z dziennikarstwa śledczego zapłacić we Wrocławiu.

To się nazywa odpowiedź na potrzeby rynku.

O kadrze tylko tyle: "wybitni eksperci, praktycy w zakresie sztuki dziennikarskiej".

Mnie najbardziej interesują te ćwiczenia praktyczne. Ciekawe, czy szkoła organizuje jakieś małe mafie do rozbijania, afery do śledzenia, przekręty do wyciągania na pierwsze strony? Może mały kurs wyciągania informacji od prokuratury?


Na pewnym forum prawniczym ktoś skomentował to tak:

"Dziennikarz śledczy" to taka figura stylistyczna, nic więcej. No i dobry pomysł na ściągnięcie rzeszy studentów"

i tak:

"Tak na serio to studia podyplomowe ale powiedzieli mi że jak nie mam matury ani mgr mogę też iść bo dużo tam się płaci a kasy potrzebują"

A w pakiecie z dyplomem zapewne niezbędnik dziennikarza śledczego - kontakty do prokuratorów, przestępców, informatorów. Im wyższa średnia, tym lepsze kontakty. Do wglądu redaktora naczelnego, który zechce zatrudnić wyedukowanych dziennikarzy śledczych.

Na tych, co odwalali czarną robotę bez dyplomu, powinien paść blady strach. Teraz ci dyplomowani wyprą ich z rynku. Na pewno, bo warszawska szkoła jest w stanie wyprodukować 20 śledczych rocznie. A jak jeszcze dojdą ci z Wrocławia...

niedziela, 18 kwietnia 2010

Dziesięć

Byłam na pogrzebie.

Komorowski powiedział: Ostatnia droga. NA WAWEL.

Niewierzący nie powinni przemawiać na pogrzebach.

sobota, 17 kwietnia 2010

Dziewięć

M.M. napisał w piątek: OSIEM i PÓŁ.

Czwartek, 16.45. Przed kurią paru znudzonych protestantów z dużym stażem. Nie mają widowni, transparenty z surrealistycznymi napisami oparli o mur. Przeklinają od niechcenia Żydów i może jeszcze kogoś. Przechodzę szybko, mijam wtopionych w grupkę dwóch 15-latków. Im się nie spieszy, zresztą do czego, jak 'są niezłe jaja' (pobłażliwe uśmiechy na twarzach), a do tego szansa na minute sławy.
TVN już tu był, satelita TVP jeszcze stoi naprzeciw.

Poza tym:

W. milczy.

Milczy też T., szkoda, bo obu posłuchałabym chętnie.

Dzisiaj o 8.40 jesteśmy z K. na Grodzkiej, stajemy w kolejce po bilety na pogrzeb. Okropnie to brzmi, bilety. Jak na widowisko. Może i tak.

Kolejka do Senackiej, a potem aż do Piotra i Pawła, i dalej. Tego końca już nie widzimy. Pierwsi są od piątku, od 22.00 - tak mówi kolejka. Zaprawieni w bojach po bilety, wzięli śpiwory i karimaty.

Stoimy w kolejce ekspertów.

Za nami para - chłopak tłumaczy swojej dziewczynie świat. W sposób nie znoszący sprzeciwu. Mówi, i mówi. Jej to najwyraźniej nie przeszkadza.

O 8.56 - dzwony, syreny.
- No, wtedy zginęli - mówi kolejka.

Bilety będą rozdawane od 10.00, ma być ich 10 tysięcy. Jeszcze na Jana rozdają. Ale tu, w pawilonie Wyspiańskiego, pewnie będzie połowa.
- Nie, dwa tysiące mają być - poprawia ktoś inny od razu.

Idę po gazety, wszystkie dzienniki, nawet "Fakt". W Krakowskiej - mapka z sektorami. Potem kolejkowi sąsiedzi będą pożyczać ode mnie tej gazety z mapką.

O 9.20 dociera do nas lista. Że idzie, wiadomo, od kiedy przyszliśmy. Idzie od czoła kolejki, idzie powoli, nikt nie wie, skąd się wzięła, ale każdy woli się wpisać, na wszelki wypadek. W końcu dochodzi na odległość wzroku. Facet stojący z sześć osób wcześniej położył listę na dachu parkującego samochodu i wpisuje, wpisuje, wpisuje. Zaczyna się niepokój: którzy będziemy na liście? Wejściówek jest dwa tysiące, każdy może wziąć podwójną, który będziemy mieć numer? Jeśli niższy niż tysiąc, dostaniemy. Kolejka stoi i się niepokoi.
Facet wpisuje.
Przychodzi właścicielka samochodu, czeka cierpliwie, aż facet się zorientuje, a on dalej wpisuje. W końcu ktoś go szturcha, wpisał wszystkich, lista idzie dalej. Pani wyjeżdża z Grodzkiej.
Mam numer 545.

Sąsiedzi uspokajają się.
- Do nas zejdzie z tysiąc biletów, czyli my wejdziemy. Gorzej z tymi na końcu - kiwa głową chłopak-wyjaśniający-świat.

Starsza pani za nim dzwoni.
- Wiesz, mam numer 459. Raczej nie braknie.

Lista powstaje na kserówkach rozdziału zatytułowanego "Wprowadzenie do teorii pamięci".
Lista po bilety na pogrzeb Prezydenta.
Ktoś mówił coś o znakach?

Kolejka odrobinkę się przesuwa, i jeszcze, i jeszcze. Stoimy teraz pod barem mlecznym na Grodzkiej. Zimno. Słońce jeszcze tu nie zagląda, ozłaca tylko szczyty kamienic. Coraz więcej ludzi idzie po gorącą herbatę z cytryną. W kolejce sporo par, średnia wieku - najwyżej trzydzieści. Sami młodzi, a mają odruchy kolejkowe, o których opowiadała mi mama.
Skąd?

Przed dziesiątą przez Grodzką od Wawelu jadą ciężarówki z płotkami. Potem policjanci przechodzą wzdłuż kolejki, wołając "Proszę ustawić się pod ścianą". Dobrze, że ta średnia wieku taka niska. Może nawet mniej niż trzydzieści.

O 10.00 kolejka zaczyna się niespokojnie poruszać. Na razie - na boki. Przecież powinni już rozdawać. Czemu się nie przesuwamy. Ktoś idzie na zwiady, i następny ktoś, i następny, i następny. Potem zwiadowcy meldują, co widzieli, swoim współstaczom. Po cichu.

O 10.20 jesteśmy przy Poselskiej.

Kolejka ma już dobry humor. Będą bilety. Teraz ci, którzy potrzebują więcej, próbują znaleźć tych, którzy potrzebują tylko jednego. Negocjacje, umowy ustne.

na początku Grodzkiej, przy placu Wszystkich Świętych, podnośnik. Robotnicy będą dekorować ulicę flagami, rozwieszą je, jak zawsze, pomiędzy kamienicami. Potem jakaś dziewczynka zapyta mamę: a te biało-niebieskie to jakie? Dwóch fotoreporterów ugadało operatora podnośnika i wjeżdża na górę, nad tłum, błyskają ich flesze, prawie słychać szybkostrzelne migawki.

Spekulujemy: PAP? Ktoś lokalny?

Harcerka idzie wzdłuż kolejki. Pyta, czy ktoś stoi po zielone bilety. A jakie to, zielone? Dla kogo? To jest zielona strefa? W telewizji nie mówili. Nikt się nie rusza z miejsca.

Policja ustawia metalowe płotki, płotki uderzają z brzękiem o chodniki. Kolejka między ścianą i płotkami. Nikt z zewnątrz nie może wejść. Próbuje jakiś starszy facet, wygląda nie bardzo, wymachuje dowodem. O, ja stałem za panią! Za tą panią! Pani jest starsza, może nie pamięta - ależ pamięta. Nie stał. Kolejka pomrukuje pod nosem, z pogardą. Nie stał. Nie stał.

O 10. 45 wychodzimy z kolejki, między paniami od biletów w okienku z lewej, a prasowym murem z prawej. Prasa nie pyta, kamery kręcą, fotoreporterzy pstrykają, ale już bez zapału, już wystarczy.

A potem:

"Sprzedam swój czas, który poświeciłem na stanie w kolejce po wejściówkę do szarej strefy na uroczystości pogrzebowe Pary Prezydenckiej gratis dodaje bilet na pogrzeb"

Albo o Katowicach:

"Katowice: Gigantyczne kolejki po bilety na pogrzeb Kaczyńskich. Ludzie stali nawet 2 godziny."

czwartek, 15 kwietnia 2010

Osiem

Pięćdziesięciu przedstawicieli państw świata.

W tym Indie, Chiny, Nowa Zelandia, Australia, Korea Południowa.

Dzisiaj bawiłam się w nową grę miejską: znajdź w tłumie fotografa.
Potem przeszłam do drugiej odmiany: znajdź policjanta (lub pracownika służb, za niego też punkt).
Fotografów łatwiej, ich sprzęt widać.

Pod kurią - trumna z napisem. Jakim? Sprawdźcie w TVN. Oni tam byli. Na pewno.

Wozy transmisyjne różnych telewizji zapuszczają korzenie w okolicach Franciszkańskiej.

Na uczelni - rozmowy. Zresztą wszędzie rozmowy, nikt nie mówi o niczym innym, w sklepach nie gra radio, cisza. Słowo dnia: pogrzeb. A nawet: Wawel.

Polskie telewizje w zgodzie i porządku podzieliły się transmisją.

Będzie Izrael i Palestyna, Stany (jeśli wulkan przestanie) i Irak, zresztą: kogo nie będzie?

Z prawie dwustu państw należących do ONZ - jedna czwarta.

Również Watykan - chociaż tego GW nie podała w wykazie państw.

Ciekawe, czemu tyle głów przyjeżdża.
Czyżbyśmy czegoś nie wiedzieli o naszym Prezydencie?

środa, 14 kwietnia 2010

Siedem

Jechaliśmy tramwajem na mszę akademicką w intencji ofiar.

W tramwaju młoda blondynka rozmawiała przez telefon. Mówiła z oburzeniem do kogoś po drugiej stronie: "I zaczęli się zastanawiać na radzie, czy nie powinni iść na pogrzeb w togach".
Była najwyraźniej pracownicą jednej z krakowskich uczelni.

A potem skomentowała to wszystko: "To już przesada!"

No, nieźle.

Prezydent - najwyższy urzędnik państwowy.

Pracownicy uczelni - państwowej, a więc również urzędnicy państwowi.
I togi to przesada?

"On na to nie zasłużył" - mówi większość, a przynajmniej tak mówią media.

Ale nie mówimy przecież o cnotach moralnych zmarłego Prezydenta, tylko o tym, że był prezydentem. W służbie narodu.

Ktoś napisał: "Nie był najważniejszą osobą w państwie, tylko najważniejszym urzędnikiem w państwie. Trzeba te rzeczy rozróżniać."

Na bardzo popularnym ostatnio portalu społecznościowym zaraz po tym, jak do mediów przeniknęła plotka o możliwym pochówku na Wawelu, zrobił się huk.

W ciągu kilku godzin powstało przynajmniej sześć grup, które w mniej lub bardziej kulturalny sposób wyrażały swoje zdanie. A raczej - swoją niezgodę.

Nawet niewiele ponad cztery setki osób poszło pod okno papieskie (które, jak słusznie zauważył M.M., zaczyna powoli zamieniać się w Hyde Park), i tam stało transparentami do kamer TVN, szczerząc litery do Polski przed telewizorami.

"Czy na pewno godzien królów?" - to chyba najlepsze z haseł.

No właśnie. Jakby się tak zastanowić, któż tam leży, wychodzi na to, że Prezydent był zdecydowanie zbyt porządny.

I cała Polska zajęła się burzliwymi dyskusjami, że sobie pozwolę na taki eufemizm. Powinien? Nie powinien? Co za pycha! (Ciekawe, czy tym od pychy było łyso, jak już podali, że to nie był pomysł brata).

Jak zauważył S., GW nie omieszkała skomentować. "Wawel podzielił Polaków".

Jakby mała różnica zdań oznaczała rychłą budowę muru.

Nasz klasyczny spór o miedzę. Nic niezwykłego. Musimy udowadniać sobie i innym dookoła, że mamy rację. RACJĘ. A jeszcze bardziej - że inni jej nie mają. Bo przecież MY ją mamy.

A może tak jest tylko w internecie, społecznym śmietniku, kryminale i psychiatryku. W rozmowach na żywo wszyscy starają się unikać konfliktów.

Tak nie może dłużej być.

Kiedy tylko skończy się żałoba, biegnę do producentów z projektem małego zestawu do automanipulacji. Coś trzeba z tym zrobić.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Sześć

Rozmawiałam z Asią.

Zginęli w wigilię Niedzieli Miłosierdzia.
W liturgiczne wspomnienie Jana Pawła II.
Lecieli na mszę, więc przynajmniej część była do niej duchowo przygotowana.
Mieli na pokładzie duchownych: katolickich, ewangelickiego, prawosławnego.

Owszem. Trzeba się za nich modlić, za niektórych szczególnie. Ale śmierć nie jest końcem.

A my o tym zapominamy.

Nie jest końcem, jest początkiem zupełnie nowych rzeczy, i jeśli szło nam dobrze, o wiele piękniejszych.

Ich śmierć zaowocuje. Już owocuje.
Lecieli do zmarłych, dotarli do żyjących.
Jak powiedział podczas nabożeństwa żałobnego - jednego z wielu - pewien ksiądz, którego nazwiska nie usłyszałam: pan prezydent wraz ze swoimi generałami trafił wprost na niekończącą się defiladę w niebie.

X.Gancarczyk: To, co miało być ukryte, zostało rozgłoszone na dachach.

Oczywiście, mnóstwo przy tym pytań z gatunku "zbiorowo załamujmy ręce nad tragedią".

"Dlaczego ich to spotkało? Mieli dzieci, niektórzy małe, mieli rodziny, mieli obowiązki, byli niezastąpieni."

Jak płaczki.

"Nie płaczcie nad nimi, ale nad sobą".

Prezydent powiedział kiedyś, że wszystko, co go dobrego w życiu spotkało, przyszło z zaskoczenia.

A śmierć zawsze przychodzi w najlepszym momencie. Tu nie ma pomyłek. Tylko my mamy ograniczone pole widzenia.

sobota, 10 kwietnia 2010

Pięć

Egoizm.

Zostaliśmy bez władz.
Zostaliśmy w szoku.
Zostaliśmy jak staliśmy, z dobrodziejstwem konstytucyjnego inwentarza.

A zastanawialiście się, jak to jest spłonąć w samolocie?
Jak to jest - dowiedzieć się o TAKIEJ śmierci rodziców? Brata? Żony? Męża? Babci? Dziadka?

Identyfikacja potrwa sześć tygodni.
Wcześniej zaczną krążyć głupie dowcipy.

Jaka to potworna śmierć.

A ci, którzy zostali, kiedy się dowiedzieli? Jak?

Z radia? Z telewizji? Zanim zadzwonił do nich marszałek? Potem włączyli, w sam raz na obrazki z katastrofy?

To się w ogóle dzieje naprawdę?

Cztery

Teorie spiskowe.

Same się nasuwają, mamy wszyscy jedno wielkie, narodowe skojarzenie.

Teoria numer 1.

Samolot spadł na terenie rosyjskim. FSB sprząta. Wcześniej była sprawa Gruzji. Identyfikacja w Moskwie. Dziennikarze won.

Wniosek: wszystko wskazuje na to, że Rosjanom było na rękę. Wygodnie. Wszyscy za jednym zamachem. Ot, taka zwykła bezczelność.

Teoria numer 2.

Wszystko wskazuje na Rosjan. Aż za wszystko. Skrzywienie zawodowe: jako czytacz kryminałów węszę podstęp. Kiedy wszystkie poszlaki wskazują na kogoś, jest niewinny.
Ale: zdarza się, że winny ściąga na siebie w sposób oczywisty podejrzenia, żeby się wybielić i odwrócić tym od siebie uwagę.


Teoria numer 3.

Rosjanie pomagają, składają kondolencje, ułatwiają transport, pomagają w identyfikacji, prezydent oddelegował premiera do przewodniczenia komisji śledczej. Są naszymi przyjaciółmi.

Teoria numer 4.

Co i dla kogo było tak cenne, że aż warte śmierci 96 osób?

Teoria numer 5.

Sami sobie zgotowaliśmy ten los. Wpakowaliśmy wszystkich do jednego samolotu. A samolot był jaki był, sprawdzony od ogona po dziób, ale awaryjny. Nie on pierwszy. Ale z nas ... .

Ekspert od teorii przebywa aktualnie poza granicami kraju.

Przypominają się filmy sensacyjne, które zaczynają się od tego, że ginie rząd.

A co jest w nich potem?

Co będzie?

Trzy

Pamiętacie z dzieciństwa klocki - układankę? Klocki w kształcie sześcianów, na każdym boku fragment innego obrazka. W efekcie - sześć różnych obrazków,
w zależności od tego, jak się ułoży.

Teraz jest sporo klocków.

Droga z Okęcia na śmierć - w 70 rocznicę obchodów katyńskiej masakry.

Liturgiczne wspomnienie Jana Pawła II.
Sobota w oktawie Wielkanocy, przed Niedzielą Miłosierdzia.

Anna Walentynowicz na pokładzie.

Janusz Kurtyka na pokładzie.

Katastrofa w Smoleńsku, na terenie Federacji Rosyjskiej. Na terenie operacyjnym FSB.

Piloci, którzy trzy razy podchodzili do lądowania.

Wszyscy dowódcy wojskowi w jednym samolocie.

FSB rekwirująca wszystkie notatki i nagrania i trzymająca dziennikarzy daleko.

Gruzja.

Sprawdzony od kół po dach samolot.

Putin szefem komisji.

Przyspieszone wybory.