środa, 14 grudnia 2011

Paliziel

Przypuszczam, że mimo rozmaitych wysiłków zmierzających do usunięcia symboli religijnych z przestrzeni publicznej ta sztuka się nie uda.

Dlaczego?

Ponieważ - konsekwentnie - należałoby również zabronić reklamodawcom (i zwłaszcza reklamotwórcom) wykorzystywania symboli religijnych do sprzedaży produktów. A tego, rzecz jasna, zrobić nie można. Mamy wolność słowa, tego w reklamach też. W reklamach wolność słowa jest bardziej kasowa niż gdzie indziej. Stąd też protest byłby zapewne większy. I droższy. A mamy kryzys, więc nas nie stać.

I znowu mamy opiniotwórcze rozdwojenie jaźni: tak, jak w przypadku Kościoła - smutnego, zacofanego ciemnogrodu i Kościoła - groźnego, wpływowego przeciwnika.

Ukrzyżowany Chrystus w Sejmie - źle.

Ukrzyżowany Wojewódzki na okładce "Wprost" - dobrze.
Ukrzyżowany Palikot na okładce "Newsweeka" - jeszcze lepiej.

Bardzo interesujące jest, że osoby oraz ruchy, mówiące o swojej tolerancyjności bez granic, proponują usuwanie symboli religijnych z niektórych przestrzeni publicznych, a nie żądają równouprawnienia w tej materii. Na przykład w Sejmie można by zawiesić obok Krzyża gwiazdę Dawida (jeśli zechcą tego Żydzi) i półksiężyc (jeśli zechcą tego muzułmanie). Oraz pozostawić pusty gwoździk (jeśli zechcą tego ateiści), lub powiesić symbol dolara (jeśli chcą tego moneiści, skoro euro się dewaluuje na naszych oczach...)

Swoją drogą, bardzo chciałabym zobaczyć Janusza Palikota, który żąda ukarania na przykład serwisu dobrenarty.pl za epatowanie w przestrzeni publicznej symbolem religijnym. Ale na to pewnie szef RP nie ma czasu: stara się właśnie o legalizację świętego ziela rastafarian.

wtorek, 13 grudnia 2011

Prawda dobrze zapłacona

- Cóż to jest prawda? - pytał Piłat.

Towar. Nic innego.

Prawda jest też względna. Im względniejsza, tym bardziej kosztowna. I głosi się ją z ekranów.

Poza tym dzieli się na rodzaje. Już nie - jak chciał x. T. - na święta prowdę, tyż prowdę i gówno prowdę. Nawet nie na prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Teraz mamy całą prawdę, półprawdę, ćwierćprawdę i prawdę-nie.

Cała prawda występuje rzadko: w relacjach międzyludzkich pozbawionych pośredników- tych małych i wielkich. Oraz w stajence.

Półprawda występuje w grupowych relacjach międzyludzkich, niektórych mediach, sądach i umowach o dzieło.

Ćwierćprawda występuje zazwyczaj w programach partii politycznych.

Prawda-nie występuje tam, gdzie dobrze jej zapłacą. Najczęściej w programach publicystycznych. Od nieprawdy różni się tym, że nieprawda jest na pierwszy rzut oka oczywista. A prawda-nie stawia sobą wyzwanie: wydaje nam się, że widzimy prawdę, a potem jednak okazuje się, że nie.

Prawda-nie kosztuje sporo. Pieniędzy, wysiłku, pracy, pieniędzy, czasu, znajomości, pieniędzy, manipulacji, pieniędzy - i wstydu.

Prawda-nie kosztuje też sporo cierpliwości tych, którzy się z nią stykają i rozpoznają jej zamaskowane kształty.

Prawda-nie to nowy standard dziennikarski. Z dołączonym w pakiecie ziarenkiem prawdy - jak z mercedesami na Placu Zamkowym: kto chce, ten się dowie. Kto nie chce, nie ma czasu, siły, albo nie wpadł na to, by nie wierzyć, nie wyhoduje nic z ziarenka.

Wciąż nam się wydaje, że to media kontrolują rządzących. A skoro media rządzą, kto kontroluje media?

Ach, zapomniałam! Przecież to Rada Etyki Mediów!

Prakaczka

Po dwóch tygodniach wyjętych z życia zrobiłam sobie prasówkę.

Nowicka wciąż kłamie.
Olejnik została autorytetem młodych dziennikarzy (czyżby za rozmowę z Anną G.?)
Janina P. dostała nagrodę Kisiela.

Kotek z załącznika stał się przedmiotem poważnej debaty (swoją drogą, prawica zawsze wie, jak sobie samej podbić bębenek i zrobić z siebie głupka. I na kogo tu głosować? Dramat.)

Jaruzelski wydał książkę. Żeby powiedzieć prawdę o historii, rzecz jasna. Wszyscy (medialni) się podniecają, rzecz jasna, bo Jaruzelski oznacza newsa na każdą okazję.

Unia ma się świetnie, a jeśli się rozpadnie, to przez PiS i różne marsze.

I doszłam do wniosku, że to nie prasówka, tylko prakaczka. Dziennikarska.

środa, 16 listopada 2011

Zawód ginący

Po piątkowym Marszu Niepodległości świat (internetu) obiegł filmik z zakominiarkowanym facetem dającym w nos fotoreporterowi.

Facet został zidentyfikowany jako lewicowy prowokator, później jako kibic, później sprawą zajęła się policja i człowieka aresztowano.

A co z fotoreporterem? I jego nosem?

Ano nic. Czasy poszły do przodu i nikogo już chyba nie dziwi, że dziennikarze raz po raz są poszkodowani w jakimś konflikcie. W duecie z nosem poszedł jeszcze wóz transmisyjny TVN. Kto, dlaczego i na czyje zlecenie - tym powinny się zająć odpowiednie służby. Pytanie jednak zostaje to samo: co się stało z dziennikarstwem, skoro reporter na miejscu zdarzeń nie jest już traktowany jako obserwator, ale jako strona konfliktu?

Odpowiedź jest oczywista i banalna - dziennikarstwo przestało być obiektywne.

Dlatego, kiedy jadę w góry, wolę nie mówić, jaki mam zawód. Bo potem muszę się tłumaczyć, że zajmuję się książkami, a ludziom krzywdy nie robię (o recenzjach złych książek staram się nie wspominać).

Można by tu zaraz powiedzieć, że dziennikarstwo nigdy nie było obiektywne, że obiektywizm w przypadku człowieka jest niemożliwy, bo z natury swojej człowiek patrzy na świat subiektywnie. Chodzi więc o rzetelność. Rzetelność w informowaniu ludzi spoza mediów o tym, co się dzieje. To banał równie wielki, jak stwierdzenie o obiektywności, ale cóż zrobić. Tak właśnie jest.

Przypominają mi się zajęcia, na których całą grupą czytaliśmy artykuł o kibicach i zdumiewała nas jego stronniczość. Co lepsze, znaleźć taki przykład było nawet trudno, chociaż rzecz miała miejsce nie tak dawno temu.

Teraz mam kłopot ze znalezieniem porządnej informacji.

Rację miał profesor Godzic, mówiąc dwa dni temu, że informację w mediach zastąpiła interpretacja. A czasami żenująca nadinterpretacja.

Mało optymistyczne, coroczne podsumowania, publikowane przez Reporterów Bez Granic mówią, że dziennikarze z bezstronnych obserwatorów stali się stronami konfliktu. No cóż. Dziennikarstwo to zawód zaufania publicznego (zawodzi publiczność). I w związku z tym zawód ginący.

Parafrazując KKPM:

Nie dowiesz się na zapas
wyginęli dziennikarze

[hm. czy to znaczy, że nie żyję?]

Co prawda w tym małym, zmanipulowanym światku dziennikarzy podzielonych na ideologiczne obozy prasowe zaczyna się dziać coraz więcej (i nie mam tu na myśli absurdalnej wojenki MO z FiM, ale Federację Mediów Niezależnych i propozycję utworzenia Komisji Etyki, która mniej będzie przypominać kabaret niż REM). Na czym się skończy?

Oby nie na naszej specjalności: "Mów i dziel".

wtorek, 15 listopada 2011

To już jest koniec

Koniec studiów, znaczy.

I koniec zabawy z pracą licencjacką, w związku z którą dużo zawdzięczam wielu różnym osobom, których nie będę tu wymieniać z nazwiska, bo co im będę obciach robić.

Zabawa, swoją drogą, byłą przednia. Jako że robiłam wywiady, a wywiady zawsze dają dużo radości.

Gdy się na przykład jedzie do innego miasta w takim stresie, że przez pierwsze pół godziny wywiadu nie rozumie się ani słowa z tego, co mówi rozmówca.

Gdy się nagrywa wywiad na dwa (DWA!) dyktafony i na sam koniec świetnej rozmowy odkrywa się, że ani jeden nie był włączony jak należy. Po czym biegnie się do domu z wywiadem w głowie i spisuje się, co było. Dzięki czemu wychodzi skondensowane kilka stron zamiast szesnastu. (Akurat w tym przypadku nie mam do siebie pretensji, gdyż to nie był pierwszy wywiad z tym dziennikarzem już-nie-śledczym i zawsze miałam kłopot ze sprzętem, w dodatku podobno nie ja jedna.)

Gdy się spieszy na wywiad, umówiony w pewnej krakowskiej knajpie, która znajduje się na Gołębiej i ma naprawdę strome schody. I gdy się z tych schodów spektakularnie zjeżdża na kolanach wprost przed stolik jedzącej frytki dziewczyny. Dziewczyna z przerażeniem w oczach obserwowała ową ekwilibrystykę, a ja otrzepałam rajstopy i upewniłam się, że mój rozmówca nie był świadkiem tej kompromitacji. Uff.

Gdy się czeka w poznańskiej redakcji Wyborczej. Recepcjonistka zerka na mnie zezem, a zaraz potem spod byka, gdy pytam o szefa jednego z działów. Próbuje połączyć się z biurem na górze (nikogo nie ma). W tym czasie (kwadrans) poczta głosowa mojego rozmówcy zapycha się. I nie wiem w końcu, kiedy panienka z recepcji jest bardziej zdumiona: kiedy informuję ją, że prywatnej komórki też nie odbiera, czy kiedy spóźniony dziennikarz wpada do redakcji i bez słowa zabiera mnie na górę. W końcu spóźnił się tylko godzinę.

Reszty nie opowiem. Coś muszę przecież zostawić dla wnuków.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Montaż słowno-słowny

Polacy nie gęsi, swój język mają. W gębie. I go nie zapominają nigdy, a już najrzadziej - w tzw. publicznych debatach.

Stajemy się powoli narodem publicystów i protestantów. Publikujemy swoje odczucia (zwłaszcza te polityczne) oraz protestujemy przeciwko temu, co nam poddadzą na fejsbuku.

Nasz sport narodowy to nie piłka nożna, tylko bicie piany.

Nasi (choć piszę to z wahaniem) politycy włóczą się po sądach, chyba z braku rozrywki, bo znudziła im się kulturalno-(dez)informacyjna papka serwowana ze srebrnych ekranów. Jak nie Kaczyński Palikota, to Palikot Kaczyńskiego. I może jeszcze stara, czerwona lewica coś dołoży, Nowicka Wanda się odwoła i zaskarży, a Maziarski Wojciech zawiadomi prokuraturę o popełnieniu przestępstwa przez zgromadzenie marianów.

Lewica mówi, że wolnoć, Tomku. Prawica dodaje, że nie w naszym, polskim domku. Im więcej tłuką nam do głów przedstawiciele nurtów wielce liberalnych, tym więcej mówi prawica, skarżąc się na postępującą degrengoladę, upadek wartości konserwatywnych i patriotyzmu. Lewica szarżuje, prawica utyskuje (nie, nie mam tym razem nic do premiera).

Wszyscy gadają. Wszyscy gadamy, powinnam dodać sprawiedliwie.
Jesteśmy społeczeństwem gadających głów. Politycy w mediach. Media też w mediach. Reszta w social mediach, i po każdym "lubię to" czy przyczepieniu sobie nalepki czuje owa reszta, że dała wyraz swoim odczuciom. Że protestowała. Że działa.

O, piękne złudzenia. Aż się przypomina Polska Partia Protestująca (kto nie zna, temu przytoczę:

"Polska Partia Protestująca
protestuje zawsze do końca
w swych protestach nieustająca
P!P!P!"

A, jeszcze w pochodach umiemy chodzić. I nie jest to pozostałość po czasach słusznie minionych, bo moje pokolenie chodzi, a czasów z autopsji nie zna.

Takie mamy obywatelskie działanie.

Na szczęście są skowronki w postaci ruchów oddolnych, forsujących projekty ustaw, albo walczących z pornografią.

Ale i tak mam nieodparte wrażenie, że prawica więcej mówi, a lewica więcej działa. Żeby wprowadzić "duży, czterdziestomilionowy, europejski - że sobie zacytuję - kraj" w stan coraz większej nietolerancji dla "nietolerancyjnych", trzeba naprawdę solidnych, dobrze przemyślanych i zorganizowanych działań. Żeby ustami obywateli zachęcać do działań przeciwko państwu - to wymaga umiejętności.

Szkoda, że nie ma ich prawica. Walka byłaby bardziej wyrównana.

niedziela, 13 listopada 2011

A taka miła była niedziela

- Co robi Nergal w sejmie?
- Palikota.
[źródło: bankier.pl]

Historia rodzi się na naszych oczach.

Jak wiadomo, poród ma dwie fazy: pierwszą, długą i coraz bardziej bolesną, oraz drugą, o wiele krótszą, nieco krwawą i zazwyczaj zakończoną sukcesem.

Wnioskując z informacji z ostatnich dwóch tygodni, do główki jeszcze daleko.

Nowicka wicemarszałkiem.
Pisze na blogu:
"I też mogłabym powiedzieć; że pani Najfeld została wynajęta przez organizacje kościelne, koncern ojca Rydzyka i międzynarodowe sieci fanatyków religijnych działających na szkodę kobiet w celu pozbawienia kobiet ciężarnych ich prawa do życia."

Szczuka własną piersią (a nawet dwoma) broniła Warszawy przed faszystami.

Magdalena Środa w wywiadzie dla "Polska The Times"

"Ale też ja nie jestem człowiekiem lewicy. Jestem liberałką. A właściwie socliberałką."

Serwis Facet.onet o Nergalu:

"Bez względu na kontrowersje, które wywołuje trzeba mu przyznać, że ubiera się nieźle. Jednocześnie nie poddaje się ślepo aktualnie panującej modzie. Dlaczego miałby to robić, skoro neutralne kolory i ciekawe kroje pasują do niego najlepiej? Trudno wyobrazić sobie Nergala w seledynowych spodniach i zwiewnym kardiganie. Łatwiej - w skórzanej kurtce czy w ubraniu przywołującym na myśl kreacje haute couture. To naprawdę modny gość."

Maziarski o Bonieckim:

"Nazwijmy rzecz po imieniu: ten religijny knebel jest w istocie przestępczym złamaniem konstytucji."

Gdzie ta główka?
Zapytajmy pana Palikota.

sobota, 12 listopada 2011

Biurko

Biurko.
Wymiary: 80 cm na 60 cm.
Stan względnego porządku, czyli:

1. krem nawilżający do twarzy na dzień
2. otwieracz do piwa fundowany przez Wojciecha Filemonowicza
3. pięć malutkich agrafek
4. jedenaście kasztanów, w tym trzy duże
5. kostka do lampy
6. puder do twarzy, dwie sztuki, jeden prawie nowy, drugi prawie zużyty
7. drucik
8. notes z gumką
9. kilka luźnych kartek z różnymi zapiskami
10. domowej roboty album "Niedziela (nie) na wsi"
11. książeczka zdrowia dziecka
12. zeszyt biurowo-pracowy
13. trzy płyty CD
14. "Wprowadzenie do pisania prac magisterskich z nauk teologicznych"
15. skierowanie do lekarza specjalisty
16. dwie naklejki "dzielny pacjent"
17. kalendarz na rok 2011
18. "Wampetery, foma i granfalony"
19. "Twój maluszek" z października
20. blok listowy z rozpoczętym, sześciostronicowym listem
21. stojące lusterko
22. pół klamerki do prania
23. wysuszona chusteczka nawilżana
24. bilet MPK za 1 zł
25. szara reneta
26. pendrive
27. kałamarz z atramentem HERO
28. korektor do twarzy
29. niebieski pasek od szlafroka
30. zielony ręcznik (średni)
31. butelka ze smoczkiem
32. nożyczki
33. telefon prywatny
34. telefon służbowy
35. zegarek na rękę
36. aparat cyfrowy (kompakt)
37. sukienka dziecięca (na dwulatkę)
38. portmonetka
39. list reklamowy z UPC
40. ulotka reklamowa mebli Forte
41. paragon: jaja pakowane za 3,70
42. instrukcja montażu wiszącej lampy
43. ulotka filmu "Dystrykt 9"
44. reklamówka "Panów z Pitchfork" z adnotacją wydawcy na odwrocie
45. "Dziennikarstwo śledcze. Teoria i praktyka w Polsce, Europie i USA"
46. "Źródła informacji dla dziennikarza"
47. pusta koszulka na dokumenty
48. "Dziennikarstwo"
49. kolejny paragon
50. książeczka reklamowa Nestle
51. "Godzina 21:27"
52. "Strzeż się psa"
53. termometr elektroniczny
54. laptop z myszką
55. dwa łokcie
56. obrus

I nie pytajcie, jak wygląda stan względnego bałaganu.

czwartek, 3 listopada 2011

Boniecki - tak, Kościół - nie

Ależ się zrobiło halo. Pewien zakonnik, który ślubował posłuszeństwo swojemu przełożonemu, przedkładając tym samym jego decyzje nad własny rozsądek, został "uciszony".

Uciszenie wygląda tak:

"Decyzją przełożonego prowincji ksiądz Adam Boniecki ma na razie ograniczyć swoje wystąpienia medialne do Tygodnika Powszechnego. Żadne inne ograniczenia w stosunku do dotychczasowej działalności ks. Bonieckiego nie zostały na niego nałożone."

Komentarze na facebookowej stronie "Wspieramy x. Bonieckiego":

"Kościół katolicki w polsce jest skostniały i zaściankowy. Kieruję się tylko wlasnymi interesami. Tępi każdego katolickiego intelektualistę który ośmieli się mieć zdanie odmienne od zdania hierarchii."

"Oddajcie ks. Bonieckiego!"

"Proszę nam oddać ks. Bonieckiego - jest jedynym mądrym (z tych wypowiadających się publicznie) człowiekiem w polskim kosciele katolickim i chcemy go słuchać (mowię to jako osoba niewierząca i nie mająca z KK nic wspólnego)"

"To cenzura jaką już mieliśmy przez kilkadziesiąt lat!"

"Jedyny mądry człowiek w ciemnogrodzie."

"Jeszcze raz pokazał kościół jaki jest obłudny.Ale wiadomo jest że te wszystkie kościelne mądrości są dla ciemnego ludu."

"Że też spaślaki w czerwonych, ozdobionych firanką sukienkach równie odważnie jak księdzu Bonieckiemu nie zamkną mordy radiu co ma ryja i jego naczelnemu złodziejowi..."

"Mam klasyczne mieszane uczucia. Z jednej strony ksiądz Boniecki to chrześcijanin dla otwartych, postępowych inteligentów. Z drugiej - co on ze swoją osobowością przez tyle czasu robi w instytucji tak amoralnej i szkodliwej jak KK?"

Och, jak ci wszyscy spoza Kościoła uwielbiają się mieszać w kościelne sprawy! A jak Kościół się miesza w sprawę krzyża w miejscach publicznych, podnoszą krzyk.

Zaraz mi tu ktoś wytknie, że wypowiedzi x. Bonieckiego nie były tylko sprawą Kościoła, ale publiczną, skoro wypowiadał się publicznie. Tylko, że sprawa posłuszeństwa przełożonemu jest sprawą wewnątrzkościelną.

Zjawisko jest niepokojące i ostatnio narasta.

A poza tym mam wrażenie, że prowincjał zdecydował, jak zdecydował, żeby uniknąć zwyczajnej w takich sytuacjach nagonki na Kościół, trąbienia o rozłamie, przepytywania na okoliczność wszystkich medialnych ludzi Kościoła i takich z nagonki też, wyrażania akceptacji dla bohatera przez lewicę, szargania dobrego imienia Kościoła itd.

Właściwie to dobre mamy czasy: zmuszają nas do myślenia.

czwartek, 6 października 2011

Na wszystkich

Wszyscy nagle zrobili się prorodzinni.
W związku z czym będę głosować na wszystkich. A co!

Dzięki PiS otrzymam realną pomoc finansową. Będę mogła skorzystać z publicznych przewijaków i miejsc do karmienia oraz bezpłatnego przedszkola.

Dzięki PJN przez rok po urodzeniu dziecka będę otrzymywać 500 zł miesięcznie. I dodatkowo 4800 zł rocznie na każde dziecko.

A, nie, przepraszam. Wygląda na to, że jak wygra SLD, to nie zyskam, ale stracę. Poza tym, że zyskam męża w domu dłużej niż przez tydzień urlopu tacierzyńskiego. Więc nie na wszystkich.

Dzięki Palikotowi zarobi na mnie mój pracodawca. Będę mogła oddać dziecko do żłobka albo nawet je usunąć, a po trzecim urodzonym dziecku przez dekadę nie będę płacić podatku dochodowego. Też podziękuję.

PSL pomoże mi kupić pierwsze mieszkanie. Oraz ułatwi powrót do pracy: żłobki i przedszkola dla wszystkich.

PPP pomoże mi pogodzić wychowywanie dziecka, zajmowanie się domem i pracę na pół etatu. No pięknie.

PO pokryje mi koszty porodu rodzinnego (póki co, dla mnie bezpłatnego).
Zapewni mi też radykalną ulgę po urodzeniu trzeciego dziecka.


Wspaniale. Już nie mogę się doczekać. Zwłaszcza tej radykalnej ulgi.

Wyborcze rozterki

Lis zmiażdżony w rozmowie z Kaczyńskim.

Czemu, na litość, [spadająca] gwiazda polskiego dziennikarstwa pyta lidera opozycji o takie straszliwe pierdoły? Te kilka milionów Polaków, o których interes tak dbał pan magister, nie miało szans dowiedzieć się wiele o pomyśle na politykę Jarosława.

W Krakowie - metoda na Wałęsę: Majchrowski rekomenduje [ach, jakie imponujące słowo] na senatorów. Tyle, że ręki nie podaje, a wspólne zdjęcie równie dobrze mógł zrobić nie fotograf, a fotoszop.

No i każdy ma własny sposób na wybory.

Większość partii, na szczęście, skupia się na swoim programie i osiągnięciach. PSL podsumowuje ostatnie cztery lata. PJN przedstawia swoje pomysły na poprawę stanu rzeczy. KNP stara się nadrobić braki w okręgach wyborczych. PD pokazuje sceny z życia partii. SLD przedstawia swoich kandydatów. PiS oprócz dziękowania premierowi ma w zanadrzu konkrety.

Kilka ugrupowań ma za to problem z autopromocją i zamiast przedstawiać siebie, pokazuje innych (w domyśle: tych złych). PO, na przykład, straszy PISem i kibolami. "Jeśli jesteś zaniepokojony i nie chcesz obudzić się 10 października w Polsce rządzonej przez PiS i kiboli, to wyślij ten film wszystkim znajomym i idź 9 października głosować." - pojawiło się na stronie Wybory2011 w zakładce PO. Tam, gdzie filmiki z serii "Psychoza i Spisek" (A ja, o naiwności, myślałam, że to kabaret...). Ruch Poparcia Palikota też ma kłopot ze zdefiniowaniem siebie bez używania sobie na PiS. Za to ich banner powiewa nad stroną. Ciekawe.

Do autobusu wsiadła najpierw pani z GPC, potem pan z ND. Nikt inny niczego nie czytał. Na starym, poGSowskim sklepie - reklamy GPC oraz programu PiS. Nowa Huta wita.

To mogą być bardzo ciekawe wybory.

poniedziałek, 26 września 2011

Katolicyzm: nowy chwyt marketingowy

Dzisiaj na rynek wszedł nowy "tygodnik opinii": "Wręcz przeciwnie".

O linii programowej nie będę pisać nic. Wystarczy bowiem zobaczyć okładkę. Na której Tusk i Kaczyński w szatach liturgicznych udzielają sobie nawzajem Komunii.

W ostatnim czasie to nic nadzwyczajnego. Przykłady można by mnożyć: Newsweekowe "Herezja smoleńska", "Palikot Mesjasz lewicy", "Bóg, horror, ojczyzna, Nergal", Wprostowi "Pogromcy szatana", Przekrojowe "Kościół uchyla drzwi gejom".

Okładek publikować nie będę, albowiem ręki do tego nie przyłożę.

Sprawy Kościoła przestały być okładkowym tematem zarezerwowanym okolice Świąt (jednych i drugich). Dlaczego? Bo to świetny sposób na marketing. Ten nowy pomysł na sprzedaż jest tym bardziej znaczący, że nie stosują go "Uważam, rze", "Polityka" i "Gość Niedzielny" - pierwsza trójka na rynku tygodników w lipcu 2011. Wygląda na to, że wbrew temu, co próbują nam wmawiać niektóre "tygodniki opinii", polskie społeczeństwo jest zainteresowane Kościołem i religią. I to przed wyborami.

Nieprawdopodobne?

piątek, 23 września 2011

Premier ma pomysł

Pomysł na polską rodzinę, oczywiście.

Jaki? Fantastyczny: dwa plus dwa. Przynajmniej.

Premier zwrócił się do Ministerstwa Finansów o wyliczenie, "ile kosztowałoby wzmocnienie motywacji, żeby posiadać więcej niż dwójkę dzieci".

Powiedział też, że Polska potrzebuje wysokiej jakości edukacji, również w wielu przedszkolnym, a rodzice muszą pracować, żeby utrzymać rodzinę - "więc musimy wziąć na siebie większą część odpowiedzialność jako państwo za finansowanie opieki przedszkolnej, edukacji przedszkolnej".

Premier po prostu zapomniał, że stojąc w rozkroku, łatwo jest wpuścić piłkę. A wpuszczając, można boleśnie oberwać.

Taki mecz obejrzę z dziką satysfakcją.

niedziela, 18 września 2011

Nergal w "M jak miłość"

W ramach starej medialnej gry "Zdenerwuj katolika" (nowa część z sumeryjskim bóstwem zarazy) pooglądałam sobie wywiady z Adamem Darskim, poczytałam cennik reklamowy TVP i awansem posłuchałam Dody. Nie zdenerwowałam się. To była bardzo pouczająca lekcja.

Wychodzi mi z niej, że Nergal jest specjalistą od taniej reklamy. Najpierw Holokausto. Potem darcie świętej księgi. Potem Doda. Na koniec - głos Polski, za który jeszcze mu zapłacą (co prawda równowartość jednej minuty reklam przed programem, ale zawsze to sto tysięcy do przodu).

Głos Polski, swoją drogą, odzywa się coraz donośniej w kontekście zatrudniania za pieniądze owego głosu człowieka o poglądach ustawowo zabronionych - bo TVP wciąż jest jednak telewizją publiczną. Publiczną, czyli utrzymywaną przez publiczność, złożoną w większości przez większość wyznaniową. Ciekawe, co by było, gdyby wszyscy chrześcijanie [oraz Żydzi] przestali od jutra płacić abonament - i, co ważniejsze, oglądać TVP.

Nic dziwnego, że katolicy na czele z biskupami protestują. Płacą abonament i wymagają dla siebie szacunku. Szacunek jest jednak reliktem poprzedniej epoki, a "pokolenie nic", którego przedstawicielem jest nasz sztandarowy satanista, należy do nowego społeczeństwa - społeczeństwa bezstresowego, charakteryzującego się wysokim poziomem egoizmu i niskim poziomem tolerancji dla religii.

Wracając jednak do Nergala i jego zdolności reklamowych: Voice of Poland to naprawdę świetny wybór. Po Biblii, Dodzie i chorobie trzeba podtrzymać oglądalność (ciekawe, czy przekłada się na słuchalność, hm). Lepszą reklamę Darski mógł zrobić sobie tylko występując w "Rodzince.pl", "Barwach szczęścia" albo "M jak miłość".

A jak go wezmą do "M jak miłość", to nawet ja obejrzę.

wtorek, 6 września 2011

Rząd Cudownych Metafor

Żyjemy w kraju cudownych metafor. Oj.

Ostatnio wszystkie siły (tu proszę sobie wpisać, jakie:............), sprzysięgły się przeciwko rodzinie. Zabieramy dzieci prewencyjnie, albo wysyłamy wcześniej do szkoły, albo w ogóle mordujemy, zanim się z nimi zrobi problem po urodzeniu.

Albo oddajemy do adopcji partnerom ze związków partnerskich jednopłciowych, żeby skutecznie ograniczyć populację (mniej emerytur w przyszłości!)

A dzieci, proszę państwa, są jedynym sposobem na przekształcenie małżeństwa (związku partnerskiego, khu, khu?) w RODZINĘ.

Choćby jedno dziecko (urodzone, nie usunięte) wystarczy.

Niestety wygląda na to, że dla naszego rządu (Rządu Cudownych Metafor - co zaraz wyjaśnię) "rodzina" to "lokator lub lokatorzy jednego mieszkania". Z podkreśleniem LOKATORA. Jak donosi Rzepa, od 31 sierpnia bezdzietny singiel jest w rozumieniu warunków kredytu "RODZINA na swoim" rodziną właśnie.

Teraz pora na wyjaśnienie Rządu Cudownych Metafor.

To rząd, który w opisywaniu swoich planów społeczno-gospodarczych posługuje się metaforą. Ciocia Wiki podpowiada, że metafora to "językowy środek stylistyczny, w którym obce znaczeniowo wyrazy są ze sobą składniowo zestawione, tworząc związek frazeologiczny o innym znaczeniu niż dosłowny sens wyrazów". Na przykład: "Wynagrodzenie na podstawie umowy o dzieło" - inaczej "pokaranie".

A cudowne?

Ze względów dość niepojętych, biorąc pod uwagę odsetek wierzących wśród rządzących: są to pobożne życzenia niewierzących, które z tego względu raczej nie mają szans się spełnić (w przeciwieństwie do pobożnych życzeń wierzących, na które ich Adresat odpowiada zazwyczaj cudem).

Metafora jest też zwana przenośnią.

Przenośnie Rządu Cudownych Metafor szybko i sprawnie przenoszą nas w krainę absurdu.

A u wrót krainy absurdu stoi RODZINA pod postacią bezdzietnego singla. W rękach trzyma tabliczkę: "Pokoje do wynajęcia. Tanio".


P.S. Gdyby ktoś nie zauważył: nie jestem przeciwna pomaganiu singlom. Jestem przeciwna głupocie.

czwartek, 1 września 2011

Oglądałam telewizję!

Oglądałam telewizję.

Nie, nie sama z własnej woli, po prostu był telewizor i byli włączacze. I włączacze włączyli. I to nie w porze wiadomości.

Dzięki temu przekonałam się, że - bezczelność! - reklamy wciąż są przerywane filmem!

Filmy, o dziwo, nie były polskimi dramatami obyczajowymi, uff. Nie trafiłam też na żaden z seriali o przygnębiającym utworze wejściowym z pesymistycznym tekstem.

Rozśmieszył mnie nawet któryś (ale który?) film z publicystyczno-widokowej trylogii Jacka Bromskiego. Chociaż była sama fonia, a właściwie fonia z wizją w paski.

- Ależ ty oglądasz te reklamy! - powiedziała M., kiedy siedziałam, zagapiona w ekran, podczas niewiarygodnie długiego bloku reklamowego, a po głowie krążyły mi ustawowe zapisy o dopuszczalnej długości reklam (potem odkryłam, że oglądałam telewizję prywatną, nie publiczną. A ta widzów nie oszczędza).

A było co oglądać. Kolibry w wersji techno, na przykład.

Kiedy doszliśmy do margaryny o smaku świeżego chleba (aaaaaaaa!) na szczęście obudziła się J. I pospiesznie oddaliłam się od telewizora.

Następne takie doświadczenie za rok.

wtorek, 5 lipca 2011

Sto książek przed śmiercią, czyli rachunek sumienia

Wirtualna Polska stworzyła rok temu listę stu książek, które trzeba poznać przed śmiercią. Postanowiłam się z nią zmierzyć.

1. Biblia.
Zaliczona zawodowo.
2. Lewis Carroll, Alicja w krainie czarów.
W przekładzie Słomczyńskiego.
3. H.Ch.Andersen, Baśnie.
Tak, to oprawne w zielone (a może pomarańczowe?) płótno, ponadtysiącstronicowe wydanie.

4. Douglas Adams, Autostopem przez galaktykę
Obejrzane only.
5. Fiodor Dostojewski, Biesy
Obiecałam sobie, że Dostojewskiego nie tknę, póki mi nie przestaną powtarzać, jaki on genialny.
6. Guenter Grass, Blaszany bębenek
Czeka.

7. J.D. Salinger, Buszujący w zbożu
Całkiem.

8. Fiodor Dostojewski, Bracia Karamazow
Vide Biesy. Ale w wykonaniu Zelenki - arcydzieło.

9. W.S.Reymont, Chłopi
W liceum, po przeczytaniu półtora tomu brawurowo broniłam Jagny i dostałam za to piątkę. Na przerwie doczytałam z czyjegoś streszczenia zakończenie. Ech.

10. Neal Stephenson, Cykl barokowy
Trylogia - więc już nie sto książek... Zaczynam się przymierzać.
11. M. Houellebecq, Cząstki elementarne
Ciągle się zdarza coś innego do czytania. I nie wiadomo, czemu.
12. Frank Herbert, Diuna
Nieeee... nie tknę. Chyba że mnie ktoś przekona.
13. Stendhal, Czerwone i czarne
Stało w biblioteczce moich rodziców, i jakoś zawsze wybierałam co innego.
14. Borys Pasternak, Doktor Żywago
Widziałam. Chyba mi wystarczy.

15. Cervantes, Don Kichot
Nie cały. I nie w oryginale...
16. Astrid Lindgren, Dzieci z Bullerbyn
Mrrrrr.

17. Mikołaj Gogol, Martwe dusze
Wciąż nie.

18. Albert Camus, Dżuma
Lektura szkolna. Tak się składa, że czytałam.

19. Ernest Hemingway, Komu bije dzwon
Wstyd, ale wciąż nie.
20. Mika Waltari, Egipcjanin Sinhue
Niech żyją powieści historyczne! Jeszcze nie.
21. Ken Follett, Filary ziemi
Zawsze coś stanie na drodze do Folleta

22. Francois Rabelais, Gargantua i Pantagruel
Patrz: Don Kichot.

23. F.S.Fitzgerald, Wielki Gatsby
I ciągle nie.
24. Witold Gombrowicz, Trans-Atlantyk
My przerabialiśmy Ferdydurke...

25. Julio Cortazar, Gra w klasy
No ba.

26. Thomas Mann, Czarodziejska góra
Jak zrobią w miękkich okładkach.

27. Nikos Kazantzakis, Grek Zorba
Mrrrr.
28. Jonathan Swift, Podróże Guliwera
Ze trzy razy.
29. Szekspir, Hamlet
Of course.

30. J.M. Coetzee, Hańba
Wciąż nie.
31. Fiodor Dostojewski, Idiota
Vide: Biesy, Bracia K.

32. Homer, Iliada
Też nie cała.

33. Mario Vargas Llosa, Rozmowa w katedrze
Zawsze, kiedy próbuję, Terry albo Agatka przeszkadzają.
34. Josa Carlos Somoza, Klara i półmrok
Wciąż nie.
35. Philip Roth, Kompleks Portnoya
Jak wyżej.
36. Witold Gombrowicz, Kosmos
Vide Trans-Atlantyk
37. Chuck Palahniuk, Podziemny krąg
Widziałam. I pewnie już nie przeczytam.
38. L.F. Celine, Podróż do kresu nocy
Nie.

39. A.de Saint-Exupery, Mały Książę
Jasne.
40. A.A.Milne, Kubuś Puchatek, Chatka Puchatka
Oraz Fredzię Phi-Phi.
41. Bolesław Prus, Lalka
Zrobiłam nawet na własną rękę opracowanie w stylu Biblioteki Analiz Literackich. Ha.
42. G. Tomasi di Lampedusa, Lampart
Mmm.

43. James Jones, Cienka czerwona linia
Wciąż nie.
44. Vladimir Nabokov, Lolita
Jak wyżej.

45. Joseph Conrad, Lord Jim
Uch. Doszłam do połowy i wymiękłam, jak prawie nigdy. A potem się okazało, że akcja była w tej drugiej połowie...

46. Ken Kesey, Lot nad kukułczym gniazdem
Jeszcze nie. Tylko parafrazę polskiej autorki dla młodzieży.
47. Jacek Dukaj, Lód
Tu powinien być Wroniec. Zdecydowanie.
48. Stephen King, Lśnienie
Nie. I nie przeczytam.
49. E.M.Remarque, Łuk triumfalny
Jeszcze nie.

50. Nicolo Machiavelli, Książę
Mhm.

51. John Fowles, Mag
Jeszcze nie.
52. Anthony Burgess, Mechaniczna pomarańcza
Jak wyżej.
53. Jose Saramago, Miasto ślepców
Jak wyżej, poza tym okładka mi się nie podoba.

54. Sempe, Goscinny, Mikołajek
Wszystkie Mikołajki.

55. Stieg Larsson, Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet
O, NIE. Co on tu robi???

56. Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata
Mrrr. Mało oryginalnie - 10 na 10.

57. John Irving, Modlitwa za Owena
On mnie wkurza, ot, co.

58. William Golding, Władca much
Przeczytałam zbyt wcześnie. I mocno przeżyłam. To nie jest książka dla wrażliwych jedenastolatek z dużą wyobraźnią.

59. Haruki Murakami, Kronika ptaka nakręcacza
Wszyscy go czytają. I się kończy tak, jak z Dostojewskim.

60. Dante, Boska komedia
Ba.

61. Orhan Pamuk, Nazywam się czerwień
Vide Murakami.
62. Victor Hugo, Nędznicy
Wciąż nie. Vide wyżej.
63. William Gibson, Neuromancer
Nie.
64. A.Huxley, Nowy wspaniały świat
Jak z Grassem i dzwonem Hemingway'a. Zawsze coś po drodze.

65. Homer, Odyseja
Też nie cała.
66. Patrick Sueskind, Pachnidło
Genialne.

67. Jan Potocki, Rękopis znaleziony w Saragossie
W mojej bibliotece nie było, bo ktoś pożyczył i nie oddał. I do tej pory mi się nie udało. Grrr.

68. Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz
Był sad. Drzewa owocne zasadzone w rzędy... Inwokacji się wszyscy uczyli. Więc ja nie. Vide Dostojewski.
69. Joseph Heller, Paragraf 22
Jedna z najlepszych opowieści o otaczającym nas świecie.

70. Marek Hłasko, Piękni dwudziestoletni
Wciąż nie.
71. S.I.Witkiewicz, Pożegnanie jesieni
Jak wyżej.

72. Franz Kafka, Proces
Męczący był. Co świadczy o kunszcie autora.
73. Stefan Żeromski, Przedwiośnie
TYLKO nie w wersji filmowej, proszę. Książka, tylko książka!
74. William Wharton, Ptasiek
We wczesnej młodości.

75. John Milton, Raj utracony
Ciągle nie.

76. George Orwell, Rok 1984
Fragmenty, nie wiedzieć czemu, całości nie, co odkrywam ze zdziwieniem.

77. Umberto Eco, Imię róży
No chyba tak...
78. Kurt Vonnegut, Rzeźnia numer pięć
A czy akurat rzeźnię - nie pamiętam, aż wstyd. Ale raczej tak, bo podczytywałam mamie, jeszcze w podstawówce. Na zmianę z Borisem Vianem, też nie dla dzieci podobno.
79. G.G.Marquez, Sto lat samotności
Mrrrr... A gdzie jest MÓJ egzemplarz,hm?

80. Jaroslav Hasek,Losy dobrego żołnierza Szwejka czasu wojny światowej
wciąż nie. Czemu?
81. Stephen King, To
Kinga nie. I już.

82. Mark Twain, Przygody Tomka Sawyera
Dawno. Naprawdę dawno. I wciąż świetnie pamiętam.
83. Henryk Sienkiewicz, Trylogia
Ha! Kmicic my love.
84. Aleksander Dumas, Trzej muszkieterowie
Chyba nie skończyłam. Zaczęłam w trzeciej klasie na wakacjach u babci i trochę mnie ręce bolały, bo wydanie było solidne i chyba nawet ilustrowane...

85. James Joyce, Ulisses
Nie, wciąż nie.
86. Hermann Hasse, Wilk stepowy
Zaczęłam i to mi wystarczyło. Czytali je wszyscy posępni myśliciele-buntownicy z klas maturalnych. A ja nie lubię czytać dla szpanu.

87. J.R.R. Tolkien, Władca pierścieni
W trzeciej klasie. Potem się bawiłam w przyjęcie dla Drużyny Pierścienia, a moja przyjaciółka z piaskownicy próbowała zrozumieć, o co mi, do jasnej anielki, chodzi.

88. Lew Tołstoj, Wojna i pokój
Nie.
89. Sun Tzu, Sztuka wojny
Też nie. I "Wojny Światów" też nie, bo słuchałam. I "Wojny polsko-ruskiej" też nie, bo nie miałam potrzeby. Tylko "Wojnę futbolową". Moją ulubioną zresztą.
90. Fiodor Dostojewski, Zbrodnia i kara
No, tak. Dostojewski.
91. Leopold Tyrmand, Zły
Wciąż nie. Jakoś się nie składa.
92. Howard Phillips Lovecraft, Zew Cthulhu
O, nie. Nie.
93. Philip Kindred Dick, Ubik
Vide "Zły".
94. Steven Erikson - Malazańska Księga Poległych
Nie.
95. Lao Tsy, Droga
Też nie.
96. Karen Blixen, Pożegnanie z Afryką
Ciągle nie wychodzi. Może dlatego, że nie posiadam. Jak się posiada, to tak jakoś łatwiej.

97. Clive Staples Lewis - Opowieści z Narnii
Zawodowo. Dobra robota.

98. Arthur C. Clarke, 2001. Odyseja kosmiczna
Widziałam film. Do momentu, w którym powiedziałam do P. "Przewiń" - a on na to: "Ale ja już przewijam!" Książki się bałam w związku z tym.
99. Sándor Márai, Żar
Nie.
100. Marcel Proust, W poszukiwaniu straconego czasu
Nie straciłam. Choć próbowałam.

Czyli czterdzieści procent mam za sobą.

Wniosek: nie pora umierać.

Pora stworzyć listę alternatywną. Ot, co.

sobota, 21 maja 2011

Nieśmiertelność grafomana

Śledziłam ostatnio dyskusję (o ile można ją tak nazwać) toczącą się na blogu Pawła Pollaka. Oscylowała ona wokół recenzji, zupełnie zasłużenie złośliwej, pewnego poradnika dla początkujących autorów, którego autora nie wymienię, bo grafomaństwu reklamy robić nie zamierzam. Paweł Pollak w swojej recenzji przytacza znamienny cytat z owego wiekopomnego dzieła. Ów cytat odpowiada na pytanie, jaka jest różnica między grafomanem i pisarzem. Otóż "ten pierwszy pisze, a drugi pisze i dostaje za to pieniądze”.

Wow.

Szukając dziś pewnych informacji, zupełnie niechcący, skierowana przez wujka G. trafiłam na stronę pewnego autora - w jego własnym mniemaniu - felietonów. Szata graficzna owej strony woła o pomstę do nieba, a treść jest jeszcze straszliwsza niż forma. O co naprawdę trudno, zaręczam. Dla lepszego zobrazowania pozwolę sobie zacytować (bez poprawek):

"Obiecałem dziś sobie, że będzie krótki felieton. Trzeba coś pisać zeby nie wypaść z gry, a jednocześnie się zbytnio nie namęczyć i nie narobić. Z czytelnikiem jak z kobietą, trzeba go króko trzymać przy sobie, i od czasu do czasu konkretnie zerżnąć żeby nie fochował (w sensie napisać coś dobrego by nie uciekł do konkurencji)".

Przeszłabym nad tym do porządku dziennego - cóż szkodzi jeden grafoman więcej, internet jest pojemny i nie takie rzeczy zniesie. A do czytania nikt przecież nie zmusza. Ale zauważyłam migającą w rogu reklamę książki. Książki nikogo innego, jak naszego autora. Który pisze o sobie, seksie, kobietach, sobie, seksie, sobie, banałach, sobie, sobie, sobie. I seksie. I kobietach. Próbuje przy tym wspinać się na wyżyny neofrazeologii, która w skutkach bywa gorsza od neofaszyzmu. I zazwyczaj mu się to udaje.

A jak doszło do wydania książki? (Tytułu nie podam. O, nie.)

Sponsorzy rekrutujący się spośród czytelników bloga zasilili konto autora kwotami, które wystarczyły na spełnienie marzenia felietonisty: wydanie książki.

Oczywiście, własnym sumptem.

Taką usługę gwarantuje Wydawnictwo Poligraf. A opisuje ją tak:

"Możesz (...) wydać swoją książkę i godziwie na niej zarobić. Co więcej – nie musisz się znać na niuansach wydawniczych – my zajmiemy się wszystkim od strony technicznej. To dla Ciebie niezwykła okazja. Wyobraź sobie, jakby to było, gdyby Twoja książka odniosła sukces, a Ty sam znalazłbyś się na okładkach czasopism…
Nie mówiąc już o tym, że zapewniamy obecność Twojej książki m.in. w Bibliotece Narodowej w Warszawie i Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie. Biblioteki te będą przechowywać Twoją książkę wieczyście! W ten sposób zapewnisz sobie nieśmiertelność."

I tak dalej, i tak dalej.

Kłopot w tym, że ten prosty sposób wykorzystują na zyskanie nieśmiertelności ludzie, których prawie* wszystkie szanujące się wydawnictwa wolą trzymać na odległość znacznie większą niż dłuższy bok maszynopisu.

A potem takie produkty książkopodobne trafiają na empikowe półki. Do towarzystwa książkom z prawdziwego zdarzenia.

Aaaaaaaa.

Próbowałam raz przeczytać jedną z takich książek. Po raz pierwszy w życiu poddałam się po piętnastu - PIĘTNASTU! - stronach. Pisarze, którzy nie zarabiają, wychodzą ze swoich nisz i nor. Robi się groźnie.

Grafomanom mówmy stanowczo NIE!





*Prawie, bo - o czym już pisałam - niestety zdarzają się wydawnictwa, które firmują takie straszliwce, promują je i są dumne ze swoich autorów, przynajmniej publicznie i oficjalnie. Podejrzewam, że prywatnie siedzą i się wstydzą.

środa, 27 kwietnia 2011

Tajemnica to wielka

W Wielką Sobotę, późnym wieczorem, słuchaliśmy Trójki.

O tajemnicy śmierci Chrystusa i wydarzeniach paschalnych rozmawiali z Barbarą Marciniak arcybiskup Gocłowski, profesor Chwin i ksiądz Niedałtowski.

Słuchałam z ciekawością ich rozważań. A potem Stefan Chwin powiedział coś, co zupełnie mnie zaskoczyło. Zacytował bowiem pytanie, które zadał mu pewien młody człowiek. Dotyczyło świadomości Jezusa Chrystusa, Boga-Człowieka.

Brzmiało mniej-więcej tak: czy Chrystus wiedział, że zmartwychwstanie czterdzieści osiem godzin po swojej śmierci? A jeśli wiedział, czy Jego śmierć nie była przez to mniej "ludzkim" doświadczeniem, bo przecież człowiek idzie w nieznane, nie wie, co i kiedy z nim będzie?

I to jest bardzo dobre pytanie - bo świetnie świadczy o kondycji naszej wiary.
O stereotypach, którym w niej ulegamy.

Można powiedzieć - jak wszędzie. Zawsze są stereotypy, które wdrukowują się w nasz umysł i wyskakują z niego na pierwsze hasło.

Z takimi wdrukowanymi stereotypami spotkałam się ostatnio podczas rozmowy z parą Świadków Jehowy. Katolikami nie są, ale za to świetną ilustracją do tematu. Zahaczyliśmy w rozmowie o eschatologię: piekło i niebo. Dziewczyna, z którą rozmawiałam, twierdziła z całym przekonaniem, że są dwa rodzaje powołań: jedno powołanie "niebiańskie", a drugie - "rajskie". To pierwsze to - po katolicku rzecz ujmując - przebywanie z Bogiem w niebie. To drugie - to przebywanie w stworzonym przez Boga raju na ziemi. "Nie chciałaby pani cieszyć się zawsze dobrym zdrowiem, bawić ze zwierzątkami, w pięknym otoczeniu"? - zapytała mnie z pełną powagą dziewczyna. "Bo ja tak, ja mam powołanie do raju na ziemi".

Piekło natomiast nie istnieje. Ponieważ Bóg jest miłosierny i nie pozwoliłby nikomu smażyć się w ogniu. "To jest przecież okropna tortura, trudno ją sobie wyobrazić. A Bóg nie chce nikogo torturować." - tłumaczyła mi z gorliwością, której wielu katolików mogłoby jej pozazdrościć.

Gdyby się nad tym głębiej zastanowić w świetle wiary katolickiej, okazałoby się, że "raj na ziemi" ŚJ jest właśnie piekłem. Bo piekło to stan nie-bycia z Bogiem. Niebo to bycie-z-Bogiem.

Po raz pierwszy w życiu zrobiło mi się żal Świadków Jehowy.

Ale wróćmy do stereotypów, którym nagminnie ulegamy my, katolicy.

Oto pierwszy z nich: człowiek nie wie, co się z nim stanie po śmierci. Opowiadamy sobie o tunelach i światełkach, czytamy z wypiekami na twarzy wspomnienia ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną, opowiadamy straszne historie o błąkających się duchach zmarłych.

I zupełnie nie zwracamy uwagi na to, że Pismo mówi, co się stanie po naszej śmierci.
Przecież trudno o lepszy przykład niż właśnie wydarzenia paschalne.

Chrystus idzie pierwszy drogą, którą pójdziemy za Nim. Pismo obiecuje nam, że zmartwychwstaniemy po śmierci. Że zmartwychwstaniemy ZARAZ po śmierci ("Dziś ze mną będziesz w raju" - mówi Chrystus do dobrego łotra). Pismo przedstawia nam konkrety, ale my traktujemy je jak mgliste bajeczki. Nie wierzymy. A przede wszystkim - nie czytamy Pisma. Zostawiamy to "mądrzejszym", stawiając się (parafrazując to, co ostatnio napisał W.) w długim, szarym szeregu poślednich katolików. Którzy na samym początku rozmowy o wierze zastrzegają się, że oni nie są uczonymi w Piśmie, że wiarę to po swojemu i na chłopski rozum, a mądre książki zostawiają księżom i teologom.

Większość z nas korzysta przede wszystkim z Biblii pauperum - z klikusetletnich obrazów na ścianach kościołów, z realistycznie odmalowanymi płomieniami piekielnymi. Ale nawet tego nie odnosimy do siebie. Mamy w głowach dziwną mieszankę racjonalizmu i stereotypów religijnych, która nie pozwala nam ROZUMIEĆ słów Pisma. Których zresztą nie znamy zbyt dobrze, o ile w ogóle.

Stąd pytanie, czy Chrystus wiedział, że zmartwychwstanie czterdzieści osiem godzin po swojej śmierci. Co się bowiem dzieje po śmierci? Przestaje nas obowiązywać czas. Przechodzimy do boskiego bezczasu, do boskiego TERAZ.

Owszem, Chrystus mówi, że zmartwychwstanie na trzeci dzień - bo zapowiada znak, który się wypełni. Bo zostawia żyjących w czasie, więc wskazówki muszą być dla nich zrozumiałe, by rozpoznali znak.

A dlaczego (z trudem) uczniowie rozpoznali w końcu Chrystusa? Bo przypomnieli sobie Jego słowa. Znali je.

Bóg traktuje nas poważnie. Mówi nam, co dla nas przygotował.

Co będzie z nami, skoro my tych słów nie znamy? I skoro nie chcemy ich poznawać, bo nie jesteśmy "uczonymi w Piśmie"?

Będziemy gubić się w nietrafionych rozważaniach, jak profesor Chwin. A rzeczywistość, która stanie się naszym udziałem, zupełnie nas zaskoczy.
Byłoby szkoda.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Wakacje według Magdaleny Ś.

Przez sieć przetoczyła się mała burza. Piorunami rzucały, jak zwykle, tabloidy oraz blogerzy. Dlaczego? Otóż pani Magdalena Środa, teoretyk etyki, skomentowała dla GW problem pieniędzy podatników.

"Mamy pierwsze miejsce w Europie, jeśli chodzi o zwolnienia zdrowotne kobiet w czasie ciąży. Nie wierzę, że są to względy zdrowotne, raczej wakacje na koszt państwa, a właściwie na nasz wspólny" - miała powiedzieć.

Hm.

Po pierwsze - to nie sprawa wiary, tylko wiedzy. Czego komentować nie będę, bo wstyd. A jeśli się to połączy z informacją, że pani etyk teoretyk została uhonorowana nagrodą "Europejczyk Roku 2010", robi się wesoło.

Po drugie - za pierwsze trzydzieści trzy dni zwolnienia lekarskiego kobiecie w ciąży płaci pracodawca. Potem "przejmuje" ją ZUS. Jeśli były, oczywiście, odprowadzane składki. A składki są, zdaje się, odprowadzane z pieniędzy tejże kobiety w ciąży, i słusznie jej się należą.

Po trzecie, jak się okazało, najwięcej, czyli ok. 1,5 mln zwolnień jest wypisywanych najwyżej na miesiąc. Czyli - na koszt pracodawcy. Pozostałe to minimalny odsetek.

"Kobiety biorące takie zwolnienia robią zły PR kolejnym młodym kobietom szukającym pracy" - dodaje jeszcze pani Środa.

Oczywiście. O wiele lepiej będzie, kiedy kobieta na przykład w trzecim miesiącu ciąży będzie co chwilę biegać w wiadomym celu do toalety, nie zważając na przysługujące jej przerwy. Albo kobieta w ósmym miesiącu ciąży, z bolącym kręgosłupem, będzie podawać klientom towar z najniższej półki. A wydajność takich kobiet wpłynie szalenie pozytywnie na opinię pracodawców o kobietach w ogóle. Oraz na zdrowie dzieci matek pracujących bez zwolnienia aż do pierwszych skurczów.

"Efekt będzie taki, że pracodawca następnym razem zamiast zatrudnić kobietę, zatrudni mężczyznę" - kończy wypowiedź nasza działaczka feministyczna. A powinna dobrze wiedzieć, że nic podobnego kobietom nie grozi, bo pracodawcy bardziej się opłaca zatrudnić kobietę, której może zapłacić mniej. A do tego zatrudni ją na umowę o dzieło, więc o zwolnieniu, ZUSie i pieniądzach "nas wszystkich" mowy nie będzie.

Ale cała ta polemika jest tak naprawdę zupełnie zbędna. Wiadomo bowiem, że chodzi w tym wszystkim o co innego: o to, żeby kobiety NIE BYŁY w ciąży. Skoro ciąża to zły PR dla innych kobiet, nie można w ten sposób psuć rynku pracy. Bo po cóż nam, ach, po cóż, hodować nowe, potencjalne bezrobotne? Albo jeszcze gorzej - pracownice, które za lat dwadzieścia (lub trzydzieści) będą bez umiaru brać zwolnienia lekarskie "na nasz wspólny koszt"?

Jaki z tego wniosek?

Należy rodzić synów.

Rozwiąże to wiele problemów, w tym problem zniechęconych pracodawców oraz feministek. Nie będą się miały kim zajmować.

Nasuwa mi się jeszcze jedno pytanie - zgodne z logiką naszej pani etyk. Z jakich pieniędzy otrzyma emeryturę? Czy nie przypadkiem "na nasz wspólny koszt"?

Czy nie należałoby zatem ograniczyć ilości kobiet przechodzących na emeryturę?
Niech nie robią sobie wakacji na koszt państwa.

sobota, 19 marca 2011

Seks-edukacja

Na początku marca o problemie edukacji seksualnej pisał w Rzepie Aleksander Nalaskowski. Mądrze pisał. A że jest rzeczoznawcą MEN ds. podręczników do edukacji seksualnej, ma o niej sporo do powiedzenia.

Ja (na szczęście) rzeczoznawcą nie jestem. Ale i tak mnie ten temat trochę śmieszy, a trochę przeraża.

Jakoś tak się bowiem składa, że na edukację seksualną naciska ideologiczna lewa strona, która przy okazji głosi kompletne zacofanie strony prawej, a katolików to już w ogóle.

Strona lewa chce więc uchodzić za nowoczesną, oświeconą i zapoznaną z nowinkami naukowymi - w przeciwieństwie do starego, zacofanego, zaściankowego katolicyzmu.

Ale wychodzi na idiotów.

Edukacja seksualna, którą nazywa się bardzo eufemistycznie "przygotowaniem do życia w rodzinie", ma się bowiem sprowadzać do jednego aspektu życia, i to wcale niekoniecznie w rodzinie: do seksu.

Dorastające dzieci należy uświadamiać (bo nie potrafią tego ich rodzice), że owi rodzice nie znaleźli ich w kapuście, ale mogli je począć na kilkanaście różnych sposobów. Na przynajmniej tyle samo mogli ich nie począć. A jak poczęli, a nie chcieli, mogli dziecko usunąć.

Cieszcie się więc, drogie dzieci, że możecie w ogóle na takie lekcje chodzić. Mogłoby was przecież nie być.

Należy też uczyć, jak to robić, żeby uprawiać seks, a nie mieć dzieci. Bo seks nie jest dla dzieci, jak powszechnie wiadomo. Seks jest dla przyjemności.

Środowiska z lewej krzyczą pełnym głosem, że człowiek nie może odmawiać sobie przyjemności, więc należy dzieci nauczyć, jak z tych przyjemności korzystać, nie ponosząc ich oczywistych i wpisanych w fizjologię człowieka konsekwencji.

Czyli: gdzie co włożyć i czego kiedy użyć, żeby nie wpaść.

I tyle.

Rzeczy takie jak psychologia kobiety i mężczyzny, ich wzajemne oczekiwania, złożony, fizyczno-psychiczny charakter więzi, jaka powstaje między ludźmi uprawiającymi seks, oraz oczywiste jego konsekwencje, czyli dziecko, w ogóle nie są przecież potrzebne.

Nie jest też potrzebny nastrój intymności, który powinien takim rozmowom towarzyszyć. Kawa na ławę, sprośny żarcik na początek, zażenowana młodzież wbije spojrzenia w ławki - albo zaproponuje pani od edukacji szybki numerek, tak z czystej przekory.

A słowo "rodzina" nie padnie pewnie nawet przypadkiem. Chyba, że schowane w "poproście mamę, żeby poszła z wami do ginekologa po receptę na środki antykoncepcyjne" albo "poproście tatę, żeby wam pokazał, jak się zakłada prezerwatywę". I chyba jedynie w przypadku bardzo postępowych edukatorów. Bo wiadomo, że z seksem trzeba się kryć. Bo przed rodzicami wstyd, i mogą nie być zadowoleni, że się ich trzynastoletnim córkom opowiada o pozycjach.

Edukacyjnych, rzecz jasna.

Nic to, że coraz więcej o seksualności człowieka mówi nam psychologia, że badania naukowe pozwalają nam rozumieć coraz lepiej fenomen ludzkiej płciowości, a różni seksuolodzy wycofują się ze swoich twierdzeń, modnych w czasach młodości edukatorów.

Po co się przejmować nauką?
Edukacja seksualna nie jest przecież od tego.

sobota, 12 marca 2011

Wspaniała polityka prorodzinna Donalda T.

"Czego dokonaliśmy, co nam się nie udało" - pod takim tytułem ukazało się w "Wyborczej" podsumowanie dokonane przez premiera.

Zrobiłam błąd i je przeczytałam. A trzeba było spokojnie zabrać się za pieczenie sernika.

"Marzyłem o tym, żeby doczekać czasów, w których największym narodowym wyzwaniem będzie podniesienie poziomu życia polskiej rodziny. Tylko tyle i aż tyle." - pisze premier na wstępie, i dodaje potem: "Myślę, że to się Polakom zwyczajnie należy, trochę europejskiej normalności."

Ta "europejska normalność" powinna nas zaniepokoić. Bo jeśli podnoszenie poziomu życia ma się odbywać kosztem ograniczenia rodziny do modelu 2+1 (w najlepszym przypadku) - chyba nie tędy droga.

A potem w podsumowaniu jest jeszcze lepiej.

"W exposé obiecałem, że mój rząd zajmie się problemem milionów polskich rodzin: brakiem miejsc w żłobkach i przedszkolach, trudnością z zapewnieniem wykwalifikowanej opieki nad dziećmi, ich bezpieczeństwem."

Ale nikt nie pomyślał o tym, żeby dziećmi mogły się po prostu zająć ich matki. Powód jest prosty. Ludzie kompetentni nie zostali zapytani o zdanie. Jacek Dziedzina pisał w "Gościu Niedzielnym" z początku lutego: "Polskie Towarzystwo Pediatryczne, Polskie Towarzystwo Psychiatryczne, Polskie Towarzystwo Psychologiczne, krajowy konsultant ds. psychiatrii dzieci i młodzieży, Fundacja „ABCXXI – Cała Polska Czyta Dzieciom” – te i inne instytucje protestują przeciwko tzw. ustawie żłobkowej. Wymienione środowiska zostały całkowicie pominięte w tworzeniu nowego prawa dotyczącego najmłodszych. Zamiast autorytetów z pediatrii i psychologii, autorzy ustawy zapytali o zdanie związki zawodowe, Business Centre Club i Konfederację Pracodawców Prywatnych Lewiatan."

Nic więc dziwnego, że z końcem lutego prezydent podpisał ustawę żłobkową. Jak podał PAP, "Ustawa przewiduje, że funkcjonować będą żłobki, kluby dziecięce oraz dzienni opiekunowie. Upraszcza zasady zakładania żłobków, które przestaną być zakładami opieki zdrowotnej, zachęci do tworzenia tego typu placówek przy zakładach pracy, a także do legalnego zatrudniania niań."

W niektórych placówkach dziecko można oddać do żłobka w wieku 4 miesięcy. Są też żłobki całodobowe. Dziedzina przywołuje w swoim tekście ich krytykę. "W niektórych z nich, za dodatkową opłatą, niemowlęta są dotykane, żeby nie straciły tzw. funkcji przywierania, skupiania wzroku na ludzkiej twarzy i innych zdrowych odruchów."

Bez komentarza.

Co jeszcze z sukcesów rządu?

"Wydłużyliśmy urlopy macierzyńskie do co najmniej 20 tygodni i wprowadziliśmy, po raz pierwszy w Polsce, urlop tacierzyński, z którego skorzystało już ponad 17 tys. ojców." - pisze się premier.

Szkoda, że nie wspomina, że to wydłużenie (fakultatywne) w 2011 roku wyniesie 2 tygodnie, w latach 2012-2013 - 4 tygodnie, a w 2014 roku ma osiągnąć wymiar maksymalny - 6 tygodni.

Urlop "tacierzyński" (który można spokojnie nazywać "ojcowskim") to jeden tydzień.
Od 2012 roku wydłuży się do dwóch tygodni.

A potem - do żłobka. Jak nas stać, z dodatkową opłatą za dotykanie.

Kwestia zasiłku na bezpłatnym urlopie wychowawczym pozostała nietknięta - matkom jest wypłacany zasiłek w wysokości 400 zł, jeśli dochód na osobę w ostatnim roku nie przekroczył 504 zł. Ta kwota - 504 zł - nie zmieniła się od ośmiu lat.

Coraz bardziej paląca kwestia ograniczania ilości umów o pracę i świadczeń "prorodzinnych" dla kobiet, którym z tej racji nie przysługuje nic, oficjalnie nie istnieje. Nie prowadzi się przecież statystyk osób pracujących na podstawie umów cywilnoprawnych.

Na koniec - gwóźdź do trumny, czyli ustawa zwana nie bez przyczyny "Ustawą o przemocy w rodzinie".

"Przeforsowaliśmy też ustawę o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Wprowadziła ona bezwzględny zakaz kar cielesnych i umożliwia usunięcie sprawcy przemocy z domu dla bezpieczeństwa rodziny." - pisze premier.

Taaaak.

Jasne, że łatwo jest krytykować, nie mając rozległej wiedzy na krytykowany temat. Ale żeby porównać żałosną rzeczywistość z sukcesami rządu, wystarczy zdrowy rozsądek. A ogłaszanie w kategorii takiego sukcesu rzeczy, które z punktu widzenia rodziny są raczej pogorszeniem, niż polepszeniem sytuacji, jest po prostu żenujące.

Przy okazji: rodzina, czyli podstawowa komórka społeczna, która jest źródłem dzieci, czyli tych, którzy będą utrzymywać swoich rodziców, kiedy ostatecznie padnie system emerytalny.

Na stronie rządu można też znaleźć pełny bilans obietnic i ich realizacji.
Co się nie udało?

Na przykład: obniżenie bezrobocia do poziomu nie wyższego niż średnia europejska do 2012 roku, stworzenie sieci elektronicznego doradztwa i pośrednictwa pracy czy racjonalizacja wydatków na pomoc społeczną.

Za to najlepiej w Unii poradziliśmy sobie z kryzysem.
Gratulacje.

czwartek, 10 marca 2011

Mgła

Podsłuchałam w środę w autobusie rozmowę dwóch starszych panów. Jeden stał, drugi siedział. Ten siedzący słuchał i przytakiwał. Ten stojący mówił.

Najpierw wspominali Piłsudskiego i budżet na rok 1928-29. Potem przeskoczyli do teraźniejszości.

- Wie pan, ostatnio nie dostałem ani "Dziennika Polskiego", ani "Krakowskiej", więc kupiłem "Fakty"...

- ... "i Mity" - uzupełnił drugi.

- I tam był wywiad z pilotem, który leciał do Smoleńska tym Jakiem i lądował przed samolotem prezydenckim. I wie pan, co mówił, jak zostało zadane pytanie o mgłę? Że rano tej mgły wcale nie było, i że o szóstej już wszyscy w samolocie prezydenckim siedzieli, gotowi do drogi. Ale para prezydencka zjawiła się dopiero za piętnaście ósma.

- Co pan powie...

- Dziennikarka zapytała go jeszcze, dlaczego tak się stało. A on mówi: "Pani redaktor, dzień wcześniej prezydent brał udział w sutej kolacji, pewnie był chory albo zmęczony, i dlatego wszyscy musieli na niego tak długo czekać. A rano nie było żadnej mgły."

Pokiwali głowami, usłyszałam jeszcze "te kaczory..." i zaczęli wspominać którąś z wojen i strzelaninę na froncie.

A potem wysiedli.

A z nimi wysiadła mgła.

środa, 23 lutego 2011

(prawie) koniec

Postawiłam ostatnią kropkę w przedredakcyjnej wersji.
Ma o dziewięć stron za dużo. To przez wywiady.

Wywiady były najlepszą rozrywką przy pisaniu.

Przy pierwszym byłam tak zdenerwowana, że przez pierwszy kwadrans prawie nie rozumiałam, co mówi do mnie mój "badany". Na szczęście był sympatyczny, a ja potem miałam niespodziankę, spisując nagranie.

Cała historia tych wywiadów jest zabawna.
Przed jednym spadłam ze schodów. Na szczęście P. tego nie widział. To był zresztą najlepszy wywiad.

Wywiad z W. nagrywałam na dwa dyktafony. Na żadnym się nie nagrał. Notatek nie robiłam, żeby móc uważnie słuchać. Po przyjściu do domu rzuciłam się do komputera - i spisałam. Całe trzy strony zamiast dziesięciu.

M. spóźnił się na spotkanie ponad godzinę. Czekałam w redakcyjnej kawiarni, dzwoniąc co jakiś czas na wszystkie posiadane numery tylko po to, żeby usłyszeć, że nie da się nagrać wiadomości, bo poczta głosowa jest zapchana.

Mniej radosną częścią było grzebanie się w grząskim bagienku domysłów i przypadków, które nie miały wiele wspólnego z teoriami głoszonymi na konferencjach naukowych. Konferencje zresztą przestały się po kilku latach odbywać, bo... skończyły się tematy referatów.

Najbardziej interesujące mnie pytanie pozostało (oczywiście) bez odpowiedzi.

Kto z dziennikarzy śledczych w Polsce jest na usługach służb?

Pytanie, które zamyka usta. Kończy dyskusję.
Najbardziej kuszące pytanie.

Wrócę do niego, jak tylko uporam się z nieśmiertelną listą rzeczy-do-skończenia.
A lista zaczyna się od nieukończonego książkowego projektu. Zaraz po nim jest drugi zaczęty książkowy projekt. Oraz trzeci zaczęty książkowy projekt.

Wszystko oczywiście postawi na głowie coraz większe życie wewnętrzne, które właśnie kopie mnie w żebra.

piątek, 18 lutego 2011

Matematyka państwowa

Przeciętna płaca brutto: 3391 zł

Minimalna płaca brutto: 1386 zł

Najniższa emerytura: ok. 760 zł

Zasiłek dla bezrobotnych: 563 zł (jeśli w ciągu 18 miesięcy przed rejestracją przepracowano co najmniej 365 dni i były odprowadzane składki ZUS)

Zasiłek rodzinny (jeżeli dochód rodziny w przeliczeniu na osobę nie przekracza 504 zł)

68,00 zł – na dziecko do 5 lat
91,00 zł – na dziecko do 18 lat
98,00 zł – na dziecko do 24 lat


Zasiłek pogrzebowy: 6406,16 zł.

wtorek, 8 lutego 2011

Produkty książkopodobne

Książka, jaka jest, każdy widzi - wydawałoby się.
Okładka, zadrukowane strony w środku, nadrukowana cena.
A treść? Nieistotna.

O wiele istotniejsze jest, na jaką reklamę starczy budżet oraz co napiszą recenzenci.

A napiszą oczywiście dobrze, bo przecież wydawnictwo poprosiło ich o zdanie, a wtedy czują się docenieni i zauważeni, a to poprawia im recenzencki komfort psychiczny, więc piszą dobrze, by znowu zostać docenieni, i kółko się zamyka.

Recenzenci internetowi, czyli blogerzy-czytacze, też piszą dobrze o wszystkim - bo książki przychodzą do nich gęsiego za listonoszem jak za panią matką, a przecież wydawnictwo mogłoby się obrazić i więcej książek nie przysłać.

Koszmarkami zagranicznej produkcji tłumaczonymi w pośpiechu przez samozwańczych tłumaczy (jeśli nie, to przepraszam i tym bardziej jestem zdumiona) zajmować się nie muszę. Gorzej jest z polską prozą współczesną.

Polskie książki bowiem zazwyczaj są przeciętne, czasami bardzo dobre, a coraz częściej - tragiczne.

Tragiczne produkty książkopodobne - czyli szmiry.

Niezastąpiona ciocia Wiki podpowiada, że szmira to "utwór literacki, przedstawienie teatralne, obraz, wyrób pamiątkarski itp. bez wartości artystycznej lub o niskiej wartości".

Dodaje też, że jest to słowo zapożyczone z hebrajskiego, w którym - uwaga! - pierwotnie oznaczało amulet, czyli rzecz bardzo osobistą i cenną.

A nasze szmiry krajowe spełniają dwie te definicje naraz.

Wyrób bez wartości artystycznej - ależ owszem.
Rzecz bardzo osobista - ależ tak. Gorsza niż pamiętnik, bo w pamiętniku autor opisuje, co się zdarzyło, a w tzw. literaturze - co podpowiada mu wyobraźnia, i to drugie jest zazwyczaj o wiele, wiele gorsze. Niezależnie od płci.
Rzecz cenna - oczywiście. Cenność zaczyna się zazwyczaj od 24.99.

A kto ponosi winę za taki stan rzeczy?

Autorzy? Ależ każdy ma prawo pisać, co mu się żywnie podoba, byleby tego innym nie tkał pod oczy i nie zachwycał się własnym geniuszem. Wyobrażonym.

Ludzie z działów promocji? Przecież oni nie mają wpływu na to, jakie książki są wydawane. Mają za to wpływ na ich sprzedaż, a ta sprzedaż ma wpływ na ich wynagrodzenie. W ramach autodywersji projektują czasami okładki.

Za treść książki bowiem odpowiadają redaktorzy.
To redaktor bowiem przyjmuje książkę i ją wypuszcza na rynek.
To redaktor powinien pracować nad książką razem z autorem, aż nabierze ona pożądanych kształtów. Jeśli, oczywiście, książka jest tego warta.

To redaktor powinien szlifować diament, który trafia na jego stół, aż uzyska gotowy do pokazania światu brylant.

A my na półkach znajdujemy ładnie (albo i nie) zapakowane i opisane otoczaki, udające diamenty, do samodzielnego szlifowania.

Bywają jeszcze na szczęście prawdziwi redaktorzy. I dzięki im za to.

środa, 12 stycznia 2011

Bon-moty

W ramach noworocznego pędu do porządkowania rzeczywistości przeglądałam swój kalendarz sprzed siedmiu lat. Znalazłam przepiękny zestaw bon-motów.

Na przykład cytat z wypowiedzi o. Wojciecha Giertycha: "Błogosławieni, którzy potrafią śmiać się z samych siebie, albowiem będą mieć ubaw do końca życia."

Albo inny, nieznanego autorstwa: "Ludzie, którzy twierdzą, że czegoś nie da się zrobić, nie powinni przeszkadzać tym, którzy właśnie to robią".

Lub też:

"Przewietrzenie uczuć wymaga wystawienia do wiatru".

"Suknia nie ma najmniejszego znaczenia dopóty, dopóki nie znajdzie się mężczyzna, który chciałby ją z ciebie zdjąć" (Sagan)

Jest też mój ukochany cytat z Młodej Lekarki: "Na tym właśnie polegają ptaki: bo są małe, piórkate i głupie", oraz liczne aforyzmy o kotach, z których najlepszy brzmi: "Gdyby można było skrzyżować człowieka z kotem, zyskałby na tym człowiek, a stracił kot."

Nic lepiej nie świadczy o kondycji umysłowej człowieka, niż zestaw ulubionych cytatów.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Autor-rytety

Tak się jakoś złożyło, że wychowałam się na autorytetach. Nie na idolach i szołmenach, nie na gwiazdach i niedawno urodzonych celebrytach.
Miarą autorytetu była mądrość, a nie pieniądze, władza czy popularność. Zdolność myślenia. Ale przede wszystkim - umiejętność prostego pokazywania świata, ubierania myśli w odpowiednie słowa.

(Może to jakaś zemsta C.K.N., którego poezji z czystej przekory palcem nie tknęłam).

Dlatego na mojej krótkiej liście był Kapuściński i Bartoszewski, i Lem.
Byli reportażyści "Czwartkowego Magazynu" GW.
Była Szczepkowska.
Był ksiądz Twardowski.

A potem się okazało, że Kapuściński skrócił się do Kapusia, że Bartoszewski zaczął krzyczeć zamiast mówić, że Lem wcale nie był taki idealny... I tak można długo.
Chyba tylko Twardowski został nienaruszony.

A te metamorfozy dokonywały się tak jakoś cichaczem. Mało spektakularnie - może z wyjątkiem R.K. Postępowały sobie powoli. Znikali mi z myślowego horyzontu.

Naszła mnie w związku z tym taka mała, paskudna myśl: a co, jeśli ktoś, gdzieś tam zaplanował to odchodzenie? Jeśli pustki na półkach autorytetów to miejsce, które zapobiegliwi ludzie od PR (czyli od pieniędzy) zrobili w publicznym myśleniu na swoje produkty? I tylko czekają, aż je tam wstawię?

Słyszałam całkiem rozsądnych ludzi w drugiej połowie życia, którzy zachwycali się Dodą i tym, "jak potrafiła się w życiu ustawić".
Widziałam rankingi młodzieżowych idoli. Brr.
Podsłuchuję rozmowy w tramwajach. I nie dowierzam.

Więc urządziłam sobie rewizję autorytetów na własną rękę.
I wiecie co?

Niektóre nazwiska wracają na moją półkę. Ot, choćby Kapuściński. Zbiografowany na amen. Nie tykałam go przez ostatnie dwa lata. A teraz tknęłam, i już wiem: współpracował, czy nie, zmyślał, czy nie, POTRAFIŁ pisać.
Potrafił tak układać słowa, że przemawiały do mojej wyobraźni.
To samo potrafiła Szczepkowska w swoich felietonach. Prosto opisywać swój świat.

Zamiast autorytetów na półce mam autor-rytety. Autorów, którzy zmienili moje spojrzenie. Nie należy zbyt wiele wymagać od ludzi. Są ludźmi. Niech inspirują, na ile mogą.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Boże Narodzenie kontra...

no właśnie. Kontra co?

Kontra Rodzinne Święto Dobroci i Pokoju?

W pierwszym odruchu chciałam napisać: kontra Xmas - ale pogrzebałam w Bezprzestrzennym Śmietniku i znalazłam wyjaśnienie na stronie pana Grzegorza, tłumacza języka angielskiego.

Pisze on tak:
"Boże Narodzenie to po angielsku Christmas (złożenie słów Christ - Chrystus i mass - msza), które czasem widuje się zapisane pod postacią Xmas. I, co ciekawe, to Xmas nie jest jakimś przejawem amerykańskiego lenistwa ortograficznego i dążenia do upraszczania sobie życia. W 1551 roku pisano X’temmas, a w 1100 Xres maesse. I to “X” jest niczym innym jak graficznym symbolem Jezusa-krzyża-itd."

Czyli Xmas, które zaczynało być symbolem zeświecczenia Świąt Narodzenia Pańskiego, wcale nim nie jest.

Nie zmienia to faktu, że chrześcijańskie świętowanie narodzin Zbawiciela zostało zaanektowane przez ludzi, którzy Jego narodzenie wraz ze wszystkimi konsekwencjami mają głęboko.

Oczywiście, pisze się o tym co roku, co roku oburzone głosy chrześcijan domagają się uszanowania święta obchodzonego w supermarketach już od tzw. Święta Zmarłych, które w tradycji świeckiej przypada 1 listopada, dokładnie na dzień, w którym chrześcijanie obchodzą Święto Żyjących.

Oburzają się, że handlowe przygotowania zaciemniają istotę tych Świąt - Świąt wcielenia Boga.
I słusznie.

Poobserwowałam sobie w tym roku komercyjne przygotowania do 25 grudnia.
Wniosek?
Oburzeni chrześcijanie powinni dać odpocząć swoim nerwom.

To, co się dzieje od początku grudnia, wcale nie ma związku z Bożym Narodzeniem. Mamy po prostu dwa równoległe święta: chrześcijańskie i pogańskie. Tym razem już nie Święto Słońca (dzięki któremu Boże Narodzenie mamy właśnie 25 grudnia) - ale kilka alternatywnych do wyboru:

- Święto Zabijania Karpia
- Święto Zielonego Drzewka Iglastego
- Święto Dziadka z Brodą
- Ekologiczne Święto Świerka i Reniferka
- Święto Kolacji Z Rodziną
- Magiczne Święto Złotej Gwiazdki
- Święto Uniwersalnych Wartości Wyższych.

Chrześcijanie, przygotowując się do Bożego Narodzenia, przeżywają czas adwentu: czas oczekiwania. Ten czas trwa miesiąc i jest okresem intensywniejszej modlitwy, nawracania się i duchowego wzrostu.

Wyznawcy wymienionych wyżej świąt alternatywnych przeżywają czas dręczenia piosenką "I'm dreaming of a White..."

Chrześcijanie śpiewają pieśni adwentowe (tak, są takie!).

Ww. wyznawcy nie śpiewają, bo nie wiedzą, co.

Chrześcijanie życzą sobie nawzajem Bożego błogosławieństwa, które starcza za wszystko.

Wyznawcy alternatywni - wszystkiego, co nie ma związku z Bogiem.

Chrześcijanie śpiewają kolędy, czekając na narodziny Chrystusa.

Wyznawcy świąt alternatywnych próbują zapełnić pustkę, która powstaje po usunięciu Boga ze święta Jego narodzenia, czym się da.

Rzecznicy rozmaitych biur podróży mówili przed Świętami o tym, że coraz więcej Polaków chętnie wyjeżdża (lub wylatuje) na Święta do cieplejszych krajów. Dlaczego? Bo tradycyjne obchody przestały im odpowiadać, szukają czegoś nowego.

Dobra nasza.
Jeśli ten trend się utrzyma, wraz z nimi wyleci z Polski Marks przebrany za Dziadka Mroza, magiczna kawa i tradycyjny barszczyk z torebki.
Przerośnięty krasnal nie będzie już przylatywał saniami i wpadał do komina, ustępując miejsca rodzącemu się Bogu.
Tylko choinka pozostanie wspólnym elementem dwóch różnych zbiorów.
I nikt nie będzie już potrzebował papieru toaletowego zadrukowanego słowami "Merry Christmas".