środa, 29 września 2010

Serce w rozterce

Przychodzi facet do kardiologa. Ma kłopoty z sercem.

- Dużo kawy pan pije?
- Trzy filiżanki dziennie.
- Proszę zamiast kawy pić czerwoną herbatę.

Facet przychodzi za dwa tygodnie. Stan bez zmian.

- Przestał pan pić kawę, jak zaleciłem?
- Przestałem.
- A do pracy daleko?
- Niedaleko.
- To niech pan zacznie chodzić na piechotę.

Przychodzi facet po miesiącu. Serce coraz gorzej.

- Kawę pan pije?
- Nie.
- Na spacery chodzi?
- Chodzę.
- Niech będzie, dam panu tabletki na nadciśnienie.

Przychodzi facet po kolejnym miesiącu. Tabletki nie działają.

- A w pracy się pan stresuje?
- Jestem księgowym w dużej firmie.
- Niech pan zmieni pracę.

Przychodzi facet po pół roku, zrelaksowany, wygląda dobrze - a serce dalej nie w porządku.

- No to ja już nie wiem, co panu jest. Niech mi pan opowie, jak wygląda pana dzień.
- Zwyczajnie! Wstaję rano, piję z żoną herbatę, łykam tabletki, spacerkiem idę do nowej pracy, po drodze kupuję gazetę...
- Jaką gazetę?
- Wyborczą...

Puenta:

Według przeprowadzonych ostatnio badań obniżył się wiek zgonu wśród czytelników dzienników. Prenumeratorzy National Geographic żyją kilka lat dłużej.

wtorek, 21 września 2010

Krzyż

D. zapytał, co myślę o całej sprawie.
Sprawie krzyża na Krakowskim Przedmieściu, rzecz jasna.

A ja myślę, że krzyż Chrystusa zawsze był "znakiem, któremu sprzeciwiać się będą".
Ale sprzeciwiali się ( i sprzeciwiają) znakowi zwycięstwa nad śmiercią. Znakowi zbawienia.
Bo krzyż zmusza do zastanawiania się nad rzeczami, nad którymi nikt, kto nie gardzi nawróceniem, nie chce się zastanawiać.

Krzyż przyniesiony przez harcerzy dla upamiętnienia ludzi, którzy zginęli pod Smoleńskiem, nie był dla mnie symbolem męczeństwa. To znaczy - nie tylko, bo ten symbol oznacza coś więcej: oznacza triumf życia i zmartwychwstanie.

Jest więc znakiem nadziei.

A co się stało z krzyżem spod pałacu?

Stał się symbolem politycznych przepychanek. Ludzkiego uporu. Braku możliwości porozumienia.

Kpimy teraz z "obrońców krzyża". Oni stracili w tej grze najwięcej. Twarze. Nazwiska.

Zastanawiam się, dlaczego krzyża nie usunięto wcześniej.
Skoro udało się to w zeszłym tygodniu, udałoby się też przedtem.
Do czego był potrzebny konflikt pod krzyżem?
Do czego było potrzebne widowisko nienawiści?

Czy chodziło o zaognienie debaty o miejscu religii w życiu państwa, miejscu, o którym dostatecznie jasno mówi Konstytucja?
Konflikt zaowocował przecież tysiącami wypowiedzi o rozdziale państwa od Kościoła (w większości niekompetentnymi i wartymi niewiele, ale odbijającymi się echem).

Czego tak właściwie symbolem był krzyż spod pałacu?
Najwyraźniej symbolem tego, że cierpimy na chorobę narodową "wiem lepiej".
Każdy z nas wie lepiej. Każdy z nas kieruje się swoim interesem, nie szukając prawdy. W tym właśnie problem. Nie szukamy jednej prawdy. Bo wydaje nam się, że żyjemy w czasie wielu prawd.

A tymczasem dla ludzi wierzących Prawda jest jedna. Ukrzyżowana.

Wnioski, które się nasuwają po sprawie krzyża?
Należy zabronić katolikom stawiania znaków wiary w przestrzeni publicznej. Bo to przestrzeń publiczna, nie dla katolików.

Drugi, nieco smutniejszy. Nie darzymy szacunkiem znaków naszej wiary. Tradycji. Nie jesteśmy tolerancyjni. Nie szanujemy się nawzajem. Łatwo dajemy się napuścić jedni na drugich.
Walczymy z tymi, którzy myślą inaczej.
Dotyczy to wszystkich.

Także chrześcijan.
A przecież w chrześcijaństwie chodzi o to, żeby głosić Dobrą Nowinę. Czynić dobro, a nie walczyć ze złem.


To dobra nauczka.
O czym zapomnieliśmy? Co przeoczyliśmy?
My - społeczeństwo, któremu wmawia się, że podzielił je krzyż.

Zapomnieliśmy o starej, rzymskiej zasadzie: dziel i rządź.
Kto w tym teatrzyku gra rolę Rzymian?

poniedziałek, 13 września 2010

Oszukać przeznaczenie

Moja ulubiona gazeta zdobyła niusa.

Mężczyzna i kobieta wzięli ślub.
W sobotę, w Żelazowej Woli.

Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego - nie była to na pewno jedyna para młoda w tę sobotę - gdyby nie fakt, że pan młody ma pewien problem. Psychicznie identyfikuje się z kobietami. I chce, by do niego mówić "Ania".

Stąd bardzo odpowiadający rzeczywistości tytuł: "Dwie kobiety wzięły ślub".

"Ania formalnie jest mężczyzną" - czytamy. "Nie zamierza tego zmieniać. Nie będzie więc użerania się z systemem prawnym."

Nie będzie też kłopotów z dziećmi: szukania dawcy spermy i może nawet matki zastępczej. Wszystko normalnie załatwi biologia.

Rodzina Ani podejrzewa, że syn jest gejem.
Jego żona, Greta, lesbijka, twierdzi, że związek, w który weszła, na pewno nie jest heteroseksualny. Tylko nieoczywisty.

Młodzi małżonkowie "nie ukrywają radości z tego, że udało im się zagrać na nosie polskiej tradycji i prawu, które nie dopuszcza żadnych związków innych niż heteroseksualne" - piszą autorzy tekstu.
No jasne.


Kobieta i mężczyzna wzięli ślub.

Kobieta do tej pory wolała kobiety.
Mężczyzna udaje, że jest kobietą. Mimo, że zawartość jego majtek świadczy o czymś innym.

Z punktu widzenia biologii wszystko w najlepszym porządku.
Sensacja.

Kobieta wyszła za mąż za faceta z problemem psychicznym i permanentnym makijażem.
Prawo musi czuć się okropnie oszukane.

Jak mówił Einstein: ludzka głupota daje pojęcie o nieskończoności.

wtorek, 7 września 2010

Telewizja szuka

Pewien ogólnopolski serwis internetowy od dłuższego czasu pełen jest zaproszeń do programu telewizyjnego.

Dokumentaliści tego programu szukają, kogo następuje:

- mężczyzn, którzy nie mają zębów, mają zeza, piegi, choroby skórne albo krzywy nos.

- kobiet, które sypiają z dwoma spokrewnionymi mężczyznami i nie wiedzą, którego wybrać.

- kobiet, które kręci facet z wyrokiem.

- kobiet, które w wakacje zdradziły męża/partnera.

- kobiet, które sypiają z księżmi.

- kobiet, które spotykają się z żonatymi mężczyznami dla pieniędzy.


Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy włączacie telewizor w porze nadawania pewnego popularnego polskiego talk-show, w którym poruszane są kontrowersyjne, intymne tematy.

niedziela, 5 września 2010

Zmiany

Przestałam słodzić.
Nie smakują mi czekoladki.
Ze słodyczy najbardziej lubię rzodkiewkę.
Serek wiejski jest hitem miesiąca.

Śpię minimum dwanaście godzin na dobę. Nie licząc drzemki po południu.

Zaczynam dzień od herbatników.
Zapomniałam, jak smakuje kawa.
Nie kręcą mnie kiszone ogórki.

Jeszcze nigdy tak często nie odpowiadałam na pytanie "Jak się czujesz?"
Wszyscy chcą mnie głaskać po brzuchu.


Błogosławiony znaczy szczęśliwy.

czwartek, 2 września 2010

Zmęczona

Jestem już zmęczona.

Zmęczona nieustanną kampanią przeciw mojej wierze.

Kolejnymi rozmowami z ludźmi, którzy mówią, chociaż nie wiedzą o czym, ale mają siebie za ekspertów od wiary.

Pociągowymi dialogami tego typu:

- Ja nie chodzę do kościoła. Nie mogę słuchać, jak ksiądz gada z ambony o polityce i pieniądzach.
- A skąd pan wie, o czym ksiądz mówi, skoro pan nie chodzi?
- Z telewizji wiem!

Jestem zmęczona nieustannym praniem spranych do cna tematów-zapchajdziur: inkwizycji i krucjat. Tematów zastępczych, wyciąganych jak ściąga z rękawa, kiedy skończą się argumenty (zazwyczaj po kwadransie).

Agresywną homofilią środowiska pewnej gazety, której się wydaje, że jak będzie odpowiednio głośno krzyczeć, to zmienią się zasady, które mają sto razy więcej lat niż ona sama.

Usilnymi próbami wyrzucenia religii ze szkół - w jej dwudziestą rocznicę powrotu mój ulubieniec, Napieralski Grzegorz, proponuje, żeby "państwo zamiast wydawać pieniądze z budżetu na pensje dla księży prowadzących katechezy w szkołach, przeznaczyło je na kształcenie młodzieży."

Jestem zmęczona ludźmi, którzy posądzają mnie o dogmatyzm i dewotyzm - nie rozumiejąc znaczenia tych pojęć - tylko dlatego, że wierzę w Boga.

Wszystkimi, którzy nie mają albo nie chcą mieć nic wspólnego z Kościołem, a wsadzają swoje długie nosy w sprawy, których nie rozumieją i które porzucili dla własnej wygody dawno temu.

Tymi, którzy próbują wmawiać, (mało tego: wrzeszczą jak opętani, proszę, jaka ładna metafora), że moje zasady są złe, bo pochodzą ze średniowiecza, a ja jestem zacofana i nieżyciowa, bo nie zgadzam się na ich zmianę.

Moje zasady pochodzą z czasów nieco wcześniejszych niż średniowiecze (o którym każdy uczeń liceum wie, że nie było wiekiem ulubionych przez antykościelnych retorów ciemnogrodów, ale wiedza nabyta w szkole szybko się ulatnia).

Zupełnie nie widzę też powodów, dla których miałabym je zmieniać. To moje zasady. Zasady mojej wspólnoty. Jeśli komuś się nie podobają, nie on przecież ich przestrzega, na litość! Czy ktoś pobiegnie do salonu samochodowego kupować nowy wóz, kiedy sąsiad powie mu, że ma samochód, który się temu sąsiadowi nie podoba? Jeśli tak, bardzo mi go żal.

Jestem zmęczona katolikami, którzy pochylają głowy i pokornie słuchają tych wszystkich bzdur o Kościele, które wywrzaskują ludzie nie mający o nim pojęcia. Którzy boją się nazywać zło po imieniu, piętnować je i walczyć.

Jestem zmęczona obłudą niewierzących praktykujących od czasu do czasu, wybierających sobie pakiet świąt i uroczystości, które Kościół ma im zapewnić. Osobami publicznie deklarującymi się jako zwolennicy aborcji, przystępującymi do komunii.

Jestem zmęczona wszechobecną i wciąż rosnącą nietolerancją, która mnie dotyka. Bo nietolerancja nie jest domeną uciskanych mniejszości promowanych przez lewicowe środowiska. Uciskaną mniejszością od kilku lat są katolicy. O tym nikt nie mówi. A kiedy zaczyna, jest uciskany i nietolerowany. Oczywiście.

Jestem zmęczona rzeczywistością kreowaną przez pewne media, która niewiele ma wspólnego z życiem, ale świetnie się sprzedaje.

Tęsknię za teologią, która jest lekarstwem na krzykliwe zło, lepki brud i kłamliwość świata.

środa, 1 września 2010

Modern train jazz

Ładnych parę lat temu po raz pierwszy usłyszałam opowiadanie o naukowcach, którzy chcąc zarejestrować ewentualny przekaz kierowany do nas przez istoty pozaziemskie, nagrali harmonijną muzykę. Która ich rozczarowała, bo nie potwierdziła teorii, że nie jesteśmy w kosmosie sami. I zachwyciła, bo była piękna.

Jakiś czas później pojawił się w internecie zapis z sondy Voyager, która w okolicach Jowisza nagrała - no właśnie. Muzykę kosmosu.
Wszystko ładnie mi się złożyło w całość (muzyka sfer, "gwiazdy świecące, wielbijcie Pana").

Zaobserwowałam też inną rzecz. Kiedy jestem bardzo zmęczona, słyszę wokół siebie muzykę. Nie z cudzych odtwarzaczy mp3.

Wiecie, jak pięknie gra Kraków? Basy ciężarówek, tramwajowa perkusja, ludzkie głosy, solo obcasów na bruku. Zwłaszcza o zmierzchu dźwięki zaczynają ze sobą współgrać - jak w orkiestrze symfonicznej.

W niedzielę wracaliśmy do Krakowa starym osobowym pociągiem. Jechał z Łodzi i był zapchany. W środku gorąco, ja niewyspana po weselu, udało nam się z K. znaleźć jedno wolne miejsce. Po godzinie zasnęłam na parę minut - i śnił mi się genialny jazz.
Z trąbką jak u Armstronga. Z solówkami na perkusji. Taki żywy, nieprzewidywalny, kapryśny jazz.

Pociąg szarpnął, obudziłam się i jeszcze senna zaczęłam rozglądać - kto słucha? Miałam zamiar zapytać, co to, żeby móc słuchać sobie w jesienne, deszczowe dni.
O dziwo, nikt w pobliżu nie miał na uszach słuchawek. A ja ciągle słyszałam trąbkę. Ktoś otworzył drzwi, zawiało chłodnym powietrzem - i obudziłam się do końca.
I wtedy zrozumiałam, skąd ta trąbka.

To pociąg trzeszczał i skrzypiał, podskakując na torach. Łączenia wagonów ze zgrzytem ocierały się o siebie.
Jak Armstrong. Słowo daję.
Jak Art Blakey and the Jazz Messengers.