czwartek, 22 marca 2012

Nowa szkoła

Dziś został złożony w Sejmie nowy projekt ustawy o szkolnictwie. Kolejna inicjatywa społeczna: młodzi rodzice mają dość coraz bardziej bezsensownego systemu.

A czego mają dość?

Na przykład: zbyt drogich podręczników. W związku z tym postulują, żeby państwo zajęło się sprawą książek, z których ich dzieci będą czerpać wiedzę. Wolny rynek - wolnym rynkiem, ale edukacja jest niejako dobrem narodowym. Dlatego też w nowym systemie będzie działać sześć różnych, koncesjonowanych firm. Trzy z nich będą wydawać książki potrzebne na pierwszym etapie nauczania. Kolejne trzy - podręczniki drugiego etapu. By otrzymać koncesję, trzeba będzie przedstawić cykl podręczników, które następnie będą drobiazgowo oceniane przez odpowiednich, niezależnych ekspertów oraz testowane przez nauczycieli, dzieci i młodzież. Oprócz treści będą oceniane inne walory, jak waga czy cena. Papier kredowy będzie zakazany. Podręczniki nie będą się zmieniać co roku.

Inna rzecz, której z kolei mają dość uczniowie - czyli niekończące się prace domowe. System zmieni się o tyle, że bloki lekcyjne będą godzinne, z czego trzydzieści pięć minut będzie przeznaczone na lekcję, a dwadzieścia na odrabianie pracy domowej, z przerwą pomiędzy blokami. Lekcje będą kończyć się później, ale uczniowie po powrocie do domu będą mieli czas na odpoczynek, a podręczniki będą mogli zostawić w szkolnych szafkach.

Zmieni się również liczebność klas: do dwudziestu uczniów.

Wracając do dwuetapowego systemu kształcenia, będzie to powrót do poprzedniego systemu, czyli, ogólnie mówiąc, podstawówki i szkoły średniej/zawodowej. Podstawówka będzie ośmioklasowa, jednak jej struktura zmieni się o tyle, że klasy od szóstej do ósmej będą mieć zajęcia w salach przystosowanych do swojego wieku oraz rozmiaru. Tym samym szkoła będzie podzielona na dwie części: dla młodszych i starszych uczniów. Nauczyciele będą na stałe przypisani do swoich klas: inni dla klas 1-3, kolejni dla klas 4-8. Takie rozstrzygnięcie pozwoli opanować chaotyczny system wychowawczy, który zaistniał za sprawą wprowadzenia etapu gimnazjów.

Co jeszcze? Długo by streszczać. Sposób wyboru specjalizacji na drugim etapie edukacji, komunikacja między rodzicami i pedagogami, system sprawdzania wiedzy uczniów.

Ciekawym elementem projektu jest reforma studiów pedagogicznych, podczas których nacisk będzie położony na praktyczne przygotowanie młodych nauczycieli, na rozwijanie ich kreatywności, na wykorzystywanie możliwości, które daje rozwój technologiczny. Poza przedmiotami kierunkowymi studenci pedagogiki przejdą kurs asertywności, kurs tzw. "małych projektów", kurs metod twórczego wykorzystywania umiejętności uczniów oraz kurs psychologii praktycznej i kierowania grupą, zakończony spektakularnym testem umiejętności przy udziale grupy aktorskiej grającej trudną klasę.

Minister edukacji, który ma za sobą trzydziestoletni staż pracy w szkole na różnych stanowiskach, przychylnie podchodzi do projektu i zapowiedział już, że zaczyna szukać sensownych oszczędności, by móc zacząć wdrażać nowy system. Lobby rodziców aktywnie i kreatywnie pracuje nad parlamentarzystami - ostatnio poseł N., historyk z wykształcenia, prowadził lekcję w II klasie gimnazjum. Po jej zakończeniu natychmiast podpisał się pod projektem ustawy. Bardziej radykalnej próby dokonała posłanka K., z wykształcenia polonistka, która zgodziła się przez miesiąc zastępować jedną z nauczycielek warszawskiego liceum, rezygnując na ten czas z pozostałych swoich zajęć oraz wszystkich innych dochodów. Do końca pozostał tydzień, a posłanka przygotowuje podobno wraz ze swoim klubem projekt nowej karty praw nauczycieli.

I tyle moich pobożnych życzeń.

A rzeczywistość?

Cztery dni temu w Krakowie rozpoczęła się głodówka w obronie lekcji historii.
Tak naprawdę protest głodowy w obronie zdrowego rozsądku i zdrowego systemu edukacji.

"Dotychczasowe formy protestu, m.in. petycje uczonych – historyków, nauczycieli, rodziców podpisane przez wiele tysięcy osób nic nie dały. Do demonstracji władza też zdążyła się przyzwyczaić. Wybraliśmy więc ten radykalny sposób. Rezultaty proponowanych zmian programowych mogą być rujnujące dla świadomości historycznej młodych Polaków." - mówią protestujący. To pokolenie 50+ (jak mi powiedział jeden z nich) - opozycjoniści z lat 80-tych, w głodowych bojach zaprawieni.

Jak napisał ostatnio D. - "nikomu z tamtejszej opozycji przez myśl wtedy nie przeszło zapewne, że będą musieli powtarzać protesty w obronie narodu".

A co na to nasza matematyczka, pani minister Hall?

"Mam jednak przekonanie, że to będzie zmiana na lepsze, że absolwent polskiej szkoły od 2015 roku będzie lepiej przygotowany do studiowania i życia społecznego."

Ach. To będzie zupełnie, zupełnie nowa szkoła.
Brr.

środa, 7 marca 2012

Blackmater

Dawno, dawno temu uważałam feministki za nieszkodliwą grupę społeczną, która za cenę głupio pojętej równości rezygnuje z przyjemnych przywilejów: całowania w rękę (tak, ja naprawdę to lubię, panowie), przepuszczania w drzwiach, wnoszenia ciężkich rzeczy po schodach itp.

Nieco później doszłam do wniosku, że może to być pożyteczna grupa, która postara się o równe traktowanie kobiet i mężczyzn, zwłaszcza w kwestii wynagrodzenia.

Teraz niestety widzę, że feministki są bardzo szkodliwą grupą społeczną. Szkodliwą zwłaszcza dla kobiet.

Takie na przykład organizacje pro-life zarzucają ostatnio feministkom łamanie praw kobiet, ponieważ aborcji dokonuje się często ze względu na płeć -i częściej jej ofiarą padają dziewczynki. Ale nie o tym tym razem.

Zajrzyjmy na stronę Federy. W zakładce "misja" czytamy: "Federacja działa na rzecz podstawowych praw człowieka, w szczególności prawa kobiet do decydowania o tym, czy i kiedy mieć dzieci. Możliwość korzystania z tego prawa jest dla kobiet warunkiem samostanowienia, a także warunkiem zrównania szans życiowych kobiet i mężczyzn."

Aha. Czyli w zasadzie prawa kobiet sprowadzają się do antykoncepcji i aborcji. Skoro bowiem chodzi o "zrównanie szans życiowych" kobiety i mężczyzny, z których ten drugi w ciąży nigdy nie będzie, trzeba usunąć ciążę, by zrównać.

Zresztą czy samo stwierdzenie "możliwość decydowania o prokreacji jest dla kobiet warunkiem samostanowienia" nie jest już ograniczającą wizją kobiety, z którą to wizją podobno feministki walczą? Po pierwsze - prokreacja to praca zespołowa (im mniej naturalna, tym bardziej zespołowa...). Po drugie - nie wszystkie kobiety czują się ubezwłasnowolnionymi, zamkniętymi przy garach maszynkami do rodzenia dzieci. Prawdopodobnie trzeba je najpierw o tym przekonać, żeby móc powalczyć sobie o ich prawa do tego i owego.

Ostatnio nasze feministki walczą chyba jeszcze o parytet, czyli równą ilość zatrudnianych kobiet i mężczyzn.

Grr.
Bardzo bym chciała, by feministki zapytały polskie kobiety, o jakie też prawa powinny dla nich (dla nas) walczyć.
Może nie tylko o parytet, ale o sprawiedliwe wynagrodzenie?
Może o prawo decydowania, czy kobieta chce zajmować się domem i dziećmi, czy tyrać na trzech etatach: jako gospodyni domowa, wzorowa matka i obiecująca pracownica?
Może o prawo do wystarczających na utrzymanie rodziny zarobków dla mężczyzn (ach, och, straszne!), by mogli utrzymać swoje żony (przepraszam, jestem zwolenniczką modelu konserwatywnego)?
Że żony wtedy nie będą się rozwijać?
A ile znacie młodych (i starszych) matek?
Jeśli tylko "siedzą w domu i nie pracują" - zazwyczaj mają jakieś kreatywne hobby. Szyją, rysują, zdjęcia robią, garnki wypalają, haftują - sztuki plastyczne wyzwolone. Urządzają dom. Dokształcają się. Czytają, albo nawet piszą.

Może feministki powinny walczyć o prawo do zasiłku macierzyńskiego dla matek, których nikt nie zatrudnił przed zajściem w ciążę na umowę o pracę. Może powinny zająć się kobietami po czterdziestce, których nikt nie chce zatrudniać, bo trzeba im za dużo zapłacić. Może powinny ścigać tych wszystkich lekarzy, którzy skrobią na lewo i powodują wzrost śmiertelności wśród kobiet?

Coraz bardziej jestem przekonana, że feminizm to po prostu lukratywny biznes. Opłaca się gadać te wszystkie smutne kwestie o aborcyjnym podziemiu, koniecznej nauce zakładania prezerwatyw na ogórki i nieszkodliwości antykoncepcji. Żaden wstyd. Wojskowi najemnicy też są przecież dobrze opłacani. Tyle, że nasze komandoski z Blackmater utrzymują, że walczą ideologicznie.

A ja bardzo bym chciała, by ich lukratywne ideolo ustąpiło miejsca jakiejś organizacji, która zatroszczyłaby się o realne potrzeby kobiet w naszym wspaniałym systemie gospodarczym. Niecierpliwie czekam. I pewnie bezskutecznie.

Ciekawe, swoją drogą, czy parytet realizuje się w organizacjach feministycznych. Podobno są za to kary.