piątek, 31 grudnia 2010

Ponaschemu

Szukając, jak zwykle, zupełnie czego innego, trafiłam na wymarły już (albo dopiero) od pół wieku język, który nazywa się "ponaschemu".

Był to jeden z języków zachodniosłowiańskich. Grupa języków zachodniosłowiańskich dzieli się na lechickie (i. in. z polskim), czesko-słowackie (z czeskim i słowackim, oraz wymarłym od średniowiecza językiem knaan, czyli jidysz-czeskim) oraz łużyckie.W łużyckich jest język dolnołużycki - i w nim niejako istniał do niedawna język ponaschemu.

Po co był ten język (jeśli można w ten sposób o język pytać?)
Otóż służył do komunikacji w wioskach zamieszkanych przez Niemców i Dolnołużyczan naraz. Istniał pomiędzy niemieckim i dolnołużyckim.

Od sześćdziesięciu lat przestał pełnić swoją funkcję, bo młodsi Dolnołużyczanie wolą mówić po niemiecku.

Ale - mimo, że wymarł - fakt jego istnienia daje pewną satysfakcję.
Co tam angielski. Co tam hiszpański. Co tam rosyjski, chiński i niemiecki.

Zawsze można mówić po naszemu.

niedziela, 12 grudnia 2010

Książki przez internet

Uwielbiam internetowe księgarnie.

W zwykłych księgarniach na zadane pytanie odpowiada Pani Zza Lady. Albo Pani W Biegu.

W internetowych księgarniach na niezadane pytanie odpowiada System.
A System najwyraźniej posługuje się "niepokojącą logiką" - że się posłużę odkrywczym wyrażeniem profesora Bujnowskiego.

Przykład? Ależ proszę.

Szukam informacji na temat kryminalnych debiutantów, a konkretnie - książki o znamiennym skądinąd tytule "Anioły upadają pierwsze".

Na stronie pewnej internetowej księgarni znajduję ją w dziale "Książki - Literatura sensacyjna i grozy - kryminał". Sądząc po okładce oraz enigmatycznym opisie, to książka dla nastolatek. O londyńskim detektywie tropiącym seryjnego mordercę.

Pod spodem System podpowiada "produkty, które mogą być podobne do "Anioły upadają pierwsze".

I co tam znajdujemy?
Ha!
Prawdziwą kopalnię!

Książka numer jeden: "Pierwsze literki, pierwsze cyferki".
Książka numer dwa: "Kodeks pracy ze schematami"
Książka numer trzy: "Mój pierwszy alfabet"
Książka numer cztery: "Samo Ostrze. Pierwsze Prawo"

A dalej: "Pierwsze zwierzęta - książeczki maluszka", "Przyjdź, Jezu, jak Baranek", "Złota rączka", "Mój pierwszy przewodnik. Jaki to grzyb?", "Pierwsza pomoc", "Relacja z pierwszej ręki", "Warzywa", "Dieta horoskopowa", "Psychologia zdrady".

Nic dziwnego, że upadają realne księgarnie z Paniami Zza Lady. Działa magia internetu: bez wychodzenia z domu znajdujemy rzeczy, których w świecie realnym nie mielibyśmy szansy znaleźć. A że ich nie szukamy? Cóż. Tym System się nie zajmuje.

niedziela, 5 grudnia 2010

Historie z drugiej strony

Poza jednym wykładem pt. "Warsztat rzecznika prasowego" (o którym więcej nie napiszę z różnych względów) nie miałam z rzecznikami zbyt wiele wspólnego. I nie chciałam mieć. Traf jednak chciał (a raczej - szef), że sama zostałam na krótko czymś w rodzaju rzecznika.

Dzięki temu interesującemu doświadczeniu miałam okazję zobaczyć drugą twarz polskiego dziennikarstwa. Czego nikomu nie życzę.

Funkcję przygrywki spełnił monitoring prasy. No naprawdę! Ile ciekawych, nowych rzeczy można się dowiedzieć o imprezie, której jest się organizatorem... `

Co lepsze, moje teksty ukazywały się w kilkunastu internetowych mediach - a także kilku drukowanych. Teksty zwane popularnie "informacjami prasowymi". Przygotowywałam je starannie, ale czasami zdarzała mi się literówka... która również pojawiała się w ogólnopolskich - jak by nie patrzeć - publikacjach.

Potem zaczęła się zabawa.

Otrzymałam na przykład taki telefon:

- Dzień dobry, z tej strony (tu bardzo niewyraźnie imię i nazwisko oraz nazwa radia). Czy rozmawiam z panią N.?
- To ja.
- Pani podobno jest organizatorem festiwalu.
- Zgadza się.
- Mam taki problem. Dlaczego ja nic o tym nie wiem?

[Ładne, prawda? Dziennikarz pyta, dlaczego nie umiał dotrzeć do informacji, która od trzech miesięcy regularnie pojawia się w mediach.]

- A dlaczego miałby pan wiedzieć? - zapytałam z głupia frant, zupełnie nie jak na rzecznika przystało.

Po dłuższej chwili, w której pan Nieuprzejmy tłumaczył mi, jakim to oni nie są wspaniałym radiem i jak to nie trzeba ich o wszystkim informować, okazało się, że facet jest z działu reklamy, a ich reporter rozmawiał z nami kilka dni wcześniej. O czym pan Nieuprzejmy również nie wiedział.

Radio w ogóle przysporzyło mi dużo radości.

Odbyłam na przykład kilka rozmów telefonicznych z panią z innej rozgłośni radiowej, która upierała się, że musi mieć kogoś z festiwalu w nocnym programie. Czyli pół godziny przed północą. Program jest na żywo. Czy ktoś od nas przyjedzie do studia?

Wyjaśniłam jej uprzejmie, że studio jest za daleko, i zapytałam, czy możemy porozmawiać przez telefon.

Pani przez siedem minut (z zegarkiem w ręku!!!) wyjaśniała mi, co to jest audycja na żywo. Wytrzymałam to cierpliwie.

Na drugi dzień okazało się, że jednak może być rozmowa przez telefon na antenie.

Przy naszej czwartej rozmowie pani wciąż nie pamiętała nazwiska mojego szefa, z którym miała rozmawiać. Umówiłam ją na konkretną godzinę.

Dwie minuty po tej konkretnej godzinie otrzymałam od owej pani kolejny telefon z dzikimi pretensjami. Pani objechała mnie od stóp do głów, stawiając pod znakiem zapytania organizację całego festiwalu, jego powodzenie oraz oskarżając mnie o kompletną nieodpowiedzialność. Zrewanżowałam się jej, choć nieco uprzejmiej.
Co się stało?
Otóż mój szef nie odbierał o umówionej porze telefonu. A pani sama strzeliła sobie w stopę, nagrywając wcześniej setki ze wszystkimi innymi, co nie pozostawiło jej żadnej alternatywy, kiedy jego telefon milczał. Również do niego wysłała niewybrednego smsa.
Nikomu z nas nie chciało się jej potem tłumaczyć, że kiedy człowiek jest ofiarą napaści, niekoniecznie może powiedzieć: "Czekajcie, chłopaki, mam teraz umówiony wywiad radiowy, jak skończę, to wrócimy do bicia".

Jeszcze zabawniej bywało z telewizją.

9.30: dzwoni dziennikarka telewizyjna. Mówi, że chciałaby nagrać półtorej minuty o festiwalu do wieczornych wiadomości. Pyta, czy może przyjechać za pół godziny.

Mówię jej, że przyjechać może, ale wszystkie wydarzenia zaczynają się około 16.00, więc o 10.00 rano trudno jej będzie porozmawiać z naszymi gośćmi oraz nagrać obrazki z wydarzeń. I zapraszam ją na wieczór.

[Na marginesie: szczegółowy program wisi od ponad dwóch tygodni na oficjalnej stronie festiwalu i wyskakuje w googlach na drugim miejscu].

Po godzinie pani dzwoni, żeby odwołać przyjazd. Coś się zmieniło i muszą być gdzie indziej.

Po dwóch dniach telewizja zbiera się do nas kolejny raz. Umawiamy się na przed dziesiątą rano. Kwadrans po dziesiątej sama dzwonię i dowiaduję się przez pośredników, że jednak ekipa nie przyjedzie. Coś się stało na mieście i muszą jechać tam.

Ostatnia próba - przed końcem. "Chcielibyśmy, żeby ktoś nam podsumował cały festiwal". Wymieniam kompetentne osoby i pory, w których będą dostępne. Obdzwaniam je i potwierdzam gotowość do pokazywania się na wizji.

Po półgodzinie pani oddzwania. Nie będzie nagrania. Nietrudno zgadnąć, że coś im wypadło.

Na szczęście było też parę pozytywnych przypadków uprzejmych i rzetelnych dziennikarzy. Ale możecie mi wierzyć: nie ma lepszej szkoły dziennikarstwa, niż pobyć sobie rzecznikiem prasowym.