środa, 27 kwietnia 2011

Tajemnica to wielka

W Wielką Sobotę, późnym wieczorem, słuchaliśmy Trójki.

O tajemnicy śmierci Chrystusa i wydarzeniach paschalnych rozmawiali z Barbarą Marciniak arcybiskup Gocłowski, profesor Chwin i ksiądz Niedałtowski.

Słuchałam z ciekawością ich rozważań. A potem Stefan Chwin powiedział coś, co zupełnie mnie zaskoczyło. Zacytował bowiem pytanie, które zadał mu pewien młody człowiek. Dotyczyło świadomości Jezusa Chrystusa, Boga-Człowieka.

Brzmiało mniej-więcej tak: czy Chrystus wiedział, że zmartwychwstanie czterdzieści osiem godzin po swojej śmierci? A jeśli wiedział, czy Jego śmierć nie była przez to mniej "ludzkim" doświadczeniem, bo przecież człowiek idzie w nieznane, nie wie, co i kiedy z nim będzie?

I to jest bardzo dobre pytanie - bo świetnie świadczy o kondycji naszej wiary.
O stereotypach, którym w niej ulegamy.

Można powiedzieć - jak wszędzie. Zawsze są stereotypy, które wdrukowują się w nasz umysł i wyskakują z niego na pierwsze hasło.

Z takimi wdrukowanymi stereotypami spotkałam się ostatnio podczas rozmowy z parą Świadków Jehowy. Katolikami nie są, ale za to świetną ilustracją do tematu. Zahaczyliśmy w rozmowie o eschatologię: piekło i niebo. Dziewczyna, z którą rozmawiałam, twierdziła z całym przekonaniem, że są dwa rodzaje powołań: jedno powołanie "niebiańskie", a drugie - "rajskie". To pierwsze to - po katolicku rzecz ujmując - przebywanie z Bogiem w niebie. To drugie - to przebywanie w stworzonym przez Boga raju na ziemi. "Nie chciałaby pani cieszyć się zawsze dobrym zdrowiem, bawić ze zwierzątkami, w pięknym otoczeniu"? - zapytała mnie z pełną powagą dziewczyna. "Bo ja tak, ja mam powołanie do raju na ziemi".

Piekło natomiast nie istnieje. Ponieważ Bóg jest miłosierny i nie pozwoliłby nikomu smażyć się w ogniu. "To jest przecież okropna tortura, trudno ją sobie wyobrazić. A Bóg nie chce nikogo torturować." - tłumaczyła mi z gorliwością, której wielu katolików mogłoby jej pozazdrościć.

Gdyby się nad tym głębiej zastanowić w świetle wiary katolickiej, okazałoby się, że "raj na ziemi" ŚJ jest właśnie piekłem. Bo piekło to stan nie-bycia z Bogiem. Niebo to bycie-z-Bogiem.

Po raz pierwszy w życiu zrobiło mi się żal Świadków Jehowy.

Ale wróćmy do stereotypów, którym nagminnie ulegamy my, katolicy.

Oto pierwszy z nich: człowiek nie wie, co się z nim stanie po śmierci. Opowiadamy sobie o tunelach i światełkach, czytamy z wypiekami na twarzy wspomnienia ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną, opowiadamy straszne historie o błąkających się duchach zmarłych.

I zupełnie nie zwracamy uwagi na to, że Pismo mówi, co się stanie po naszej śmierci.
Przecież trudno o lepszy przykład niż właśnie wydarzenia paschalne.

Chrystus idzie pierwszy drogą, którą pójdziemy za Nim. Pismo obiecuje nam, że zmartwychwstaniemy po śmierci. Że zmartwychwstaniemy ZARAZ po śmierci ("Dziś ze mną będziesz w raju" - mówi Chrystus do dobrego łotra). Pismo przedstawia nam konkrety, ale my traktujemy je jak mgliste bajeczki. Nie wierzymy. A przede wszystkim - nie czytamy Pisma. Zostawiamy to "mądrzejszym", stawiając się (parafrazując to, co ostatnio napisał W.) w długim, szarym szeregu poślednich katolików. Którzy na samym początku rozmowy o wierze zastrzegają się, że oni nie są uczonymi w Piśmie, że wiarę to po swojemu i na chłopski rozum, a mądre książki zostawiają księżom i teologom.

Większość z nas korzysta przede wszystkim z Biblii pauperum - z klikusetletnich obrazów na ścianach kościołów, z realistycznie odmalowanymi płomieniami piekielnymi. Ale nawet tego nie odnosimy do siebie. Mamy w głowach dziwną mieszankę racjonalizmu i stereotypów religijnych, która nie pozwala nam ROZUMIEĆ słów Pisma. Których zresztą nie znamy zbyt dobrze, o ile w ogóle.

Stąd pytanie, czy Chrystus wiedział, że zmartwychwstanie czterdzieści osiem godzin po swojej śmierci. Co się bowiem dzieje po śmierci? Przestaje nas obowiązywać czas. Przechodzimy do boskiego bezczasu, do boskiego TERAZ.

Owszem, Chrystus mówi, że zmartwychwstanie na trzeci dzień - bo zapowiada znak, który się wypełni. Bo zostawia żyjących w czasie, więc wskazówki muszą być dla nich zrozumiałe, by rozpoznali znak.

A dlaczego (z trudem) uczniowie rozpoznali w końcu Chrystusa? Bo przypomnieli sobie Jego słowa. Znali je.

Bóg traktuje nas poważnie. Mówi nam, co dla nas przygotował.

Co będzie z nami, skoro my tych słów nie znamy? I skoro nie chcemy ich poznawać, bo nie jesteśmy "uczonymi w Piśmie"?

Będziemy gubić się w nietrafionych rozważaniach, jak profesor Chwin. A rzeczywistość, która stanie się naszym udziałem, zupełnie nas zaskoczy.
Byłoby szkoda.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Wakacje według Magdaleny Ś.

Przez sieć przetoczyła się mała burza. Piorunami rzucały, jak zwykle, tabloidy oraz blogerzy. Dlaczego? Otóż pani Magdalena Środa, teoretyk etyki, skomentowała dla GW problem pieniędzy podatników.

"Mamy pierwsze miejsce w Europie, jeśli chodzi o zwolnienia zdrowotne kobiet w czasie ciąży. Nie wierzę, że są to względy zdrowotne, raczej wakacje na koszt państwa, a właściwie na nasz wspólny" - miała powiedzieć.

Hm.

Po pierwsze - to nie sprawa wiary, tylko wiedzy. Czego komentować nie będę, bo wstyd. A jeśli się to połączy z informacją, że pani etyk teoretyk została uhonorowana nagrodą "Europejczyk Roku 2010", robi się wesoło.

Po drugie - za pierwsze trzydzieści trzy dni zwolnienia lekarskiego kobiecie w ciąży płaci pracodawca. Potem "przejmuje" ją ZUS. Jeśli były, oczywiście, odprowadzane składki. A składki są, zdaje się, odprowadzane z pieniędzy tejże kobiety w ciąży, i słusznie jej się należą.

Po trzecie, jak się okazało, najwięcej, czyli ok. 1,5 mln zwolnień jest wypisywanych najwyżej na miesiąc. Czyli - na koszt pracodawcy. Pozostałe to minimalny odsetek.

"Kobiety biorące takie zwolnienia robią zły PR kolejnym młodym kobietom szukającym pracy" - dodaje jeszcze pani Środa.

Oczywiście. O wiele lepiej będzie, kiedy kobieta na przykład w trzecim miesiącu ciąży będzie co chwilę biegać w wiadomym celu do toalety, nie zważając na przysługujące jej przerwy. Albo kobieta w ósmym miesiącu ciąży, z bolącym kręgosłupem, będzie podawać klientom towar z najniższej półki. A wydajność takich kobiet wpłynie szalenie pozytywnie na opinię pracodawców o kobietach w ogóle. Oraz na zdrowie dzieci matek pracujących bez zwolnienia aż do pierwszych skurczów.

"Efekt będzie taki, że pracodawca następnym razem zamiast zatrudnić kobietę, zatrudni mężczyznę" - kończy wypowiedź nasza działaczka feministyczna. A powinna dobrze wiedzieć, że nic podobnego kobietom nie grozi, bo pracodawcy bardziej się opłaca zatrudnić kobietę, której może zapłacić mniej. A do tego zatrudni ją na umowę o dzieło, więc o zwolnieniu, ZUSie i pieniądzach "nas wszystkich" mowy nie będzie.

Ale cała ta polemika jest tak naprawdę zupełnie zbędna. Wiadomo bowiem, że chodzi w tym wszystkim o co innego: o to, żeby kobiety NIE BYŁY w ciąży. Skoro ciąża to zły PR dla innych kobiet, nie można w ten sposób psuć rynku pracy. Bo po cóż nam, ach, po cóż, hodować nowe, potencjalne bezrobotne? Albo jeszcze gorzej - pracownice, które za lat dwadzieścia (lub trzydzieści) będą bez umiaru brać zwolnienia lekarskie "na nasz wspólny koszt"?

Jaki z tego wniosek?

Należy rodzić synów.

Rozwiąże to wiele problemów, w tym problem zniechęconych pracodawców oraz feministek. Nie będą się miały kim zajmować.

Nasuwa mi się jeszcze jedno pytanie - zgodne z logiką naszej pani etyk. Z jakich pieniędzy otrzyma emeryturę? Czy nie przypadkiem "na nasz wspólny koszt"?

Czy nie należałoby zatem ograniczyć ilości kobiet przechodzących na emeryturę?
Niech nie robią sobie wakacji na koszt państwa.