Na początku marca o problemie edukacji seksualnej pisał w Rzepie Aleksander Nalaskowski. Mądrze pisał. A że jest rzeczoznawcą MEN ds. podręczników do edukacji seksualnej, ma o niej sporo do powiedzenia.
Ja (na szczęście) rzeczoznawcą nie jestem. Ale i tak mnie ten temat trochę śmieszy, a trochę przeraża.
Jakoś tak się bowiem składa, że na edukację seksualną naciska ideologiczna lewa strona, która przy okazji głosi kompletne zacofanie strony prawej, a katolików to już w ogóle.
Strona lewa chce więc uchodzić za nowoczesną, oświeconą i zapoznaną z nowinkami naukowymi - w przeciwieństwie do starego, zacofanego, zaściankowego katolicyzmu.
Ale wychodzi na idiotów.
Edukacja seksualna, którą nazywa się bardzo eufemistycznie "przygotowaniem do życia w rodzinie", ma się bowiem sprowadzać do jednego aspektu życia, i to wcale niekoniecznie w rodzinie: do seksu.
Dorastające dzieci należy uświadamiać (bo nie potrafią tego ich rodzice), że owi rodzice nie znaleźli ich w kapuście, ale mogli je począć na kilkanaście różnych sposobów. Na przynajmniej tyle samo mogli ich nie począć. A jak poczęli, a nie chcieli, mogli dziecko usunąć.
Cieszcie się więc, drogie dzieci, że możecie w ogóle na takie lekcje chodzić. Mogłoby was przecież nie być.
Należy też uczyć, jak to robić, żeby uprawiać seks, a nie mieć dzieci. Bo seks nie jest dla dzieci, jak powszechnie wiadomo. Seks jest dla przyjemności.
Środowiska z lewej krzyczą pełnym głosem, że człowiek nie może odmawiać sobie przyjemności, więc należy dzieci nauczyć, jak z tych przyjemności korzystać, nie ponosząc ich oczywistych i wpisanych w fizjologię człowieka konsekwencji.
Czyli: gdzie co włożyć i czego kiedy użyć, żeby nie wpaść.
I tyle.
Rzeczy takie jak psychologia kobiety i mężczyzny, ich wzajemne oczekiwania, złożony, fizyczno-psychiczny charakter więzi, jaka powstaje między ludźmi uprawiającymi seks, oraz oczywiste jego konsekwencje, czyli dziecko, w ogóle nie są przecież potrzebne.
Nie jest też potrzebny nastrój intymności, który powinien takim rozmowom towarzyszyć. Kawa na ławę, sprośny żarcik na początek, zażenowana młodzież wbije spojrzenia w ławki - albo zaproponuje pani od edukacji szybki numerek, tak z czystej przekory.
A słowo "rodzina" nie padnie pewnie nawet przypadkiem. Chyba, że schowane w "poproście mamę, żeby poszła z wami do ginekologa po receptę na środki antykoncepcyjne" albo "poproście tatę, żeby wam pokazał, jak się zakłada prezerwatywę". I chyba jedynie w przypadku bardzo postępowych edukatorów. Bo wiadomo, że z seksem trzeba się kryć. Bo przed rodzicami wstyd, i mogą nie być zadowoleni, że się ich trzynastoletnim córkom opowiada o pozycjach.
Edukacyjnych, rzecz jasna.
Nic to, że coraz więcej o seksualności człowieka mówi nam psychologia, że badania naukowe pozwalają nam rozumieć coraz lepiej fenomen ludzkiej płciowości, a różni seksuolodzy wycofują się ze swoich twierdzeń, modnych w czasach młodości edukatorów.
Po co się przejmować nauką?
Edukacja seksualna nie jest przecież od tego.
O czułości, czyli tekst na pożegnanie
4 lata temu