sobota, 19 marca 2011

Seks-edukacja

Na początku marca o problemie edukacji seksualnej pisał w Rzepie Aleksander Nalaskowski. Mądrze pisał. A że jest rzeczoznawcą MEN ds. podręczników do edukacji seksualnej, ma o niej sporo do powiedzenia.

Ja (na szczęście) rzeczoznawcą nie jestem. Ale i tak mnie ten temat trochę śmieszy, a trochę przeraża.

Jakoś tak się bowiem składa, że na edukację seksualną naciska ideologiczna lewa strona, która przy okazji głosi kompletne zacofanie strony prawej, a katolików to już w ogóle.

Strona lewa chce więc uchodzić za nowoczesną, oświeconą i zapoznaną z nowinkami naukowymi - w przeciwieństwie do starego, zacofanego, zaściankowego katolicyzmu.

Ale wychodzi na idiotów.

Edukacja seksualna, którą nazywa się bardzo eufemistycznie "przygotowaniem do życia w rodzinie", ma się bowiem sprowadzać do jednego aspektu życia, i to wcale niekoniecznie w rodzinie: do seksu.

Dorastające dzieci należy uświadamiać (bo nie potrafią tego ich rodzice), że owi rodzice nie znaleźli ich w kapuście, ale mogli je począć na kilkanaście różnych sposobów. Na przynajmniej tyle samo mogli ich nie począć. A jak poczęli, a nie chcieli, mogli dziecko usunąć.

Cieszcie się więc, drogie dzieci, że możecie w ogóle na takie lekcje chodzić. Mogłoby was przecież nie być.

Należy też uczyć, jak to robić, żeby uprawiać seks, a nie mieć dzieci. Bo seks nie jest dla dzieci, jak powszechnie wiadomo. Seks jest dla przyjemności.

Środowiska z lewej krzyczą pełnym głosem, że człowiek nie może odmawiać sobie przyjemności, więc należy dzieci nauczyć, jak z tych przyjemności korzystać, nie ponosząc ich oczywistych i wpisanych w fizjologię człowieka konsekwencji.

Czyli: gdzie co włożyć i czego kiedy użyć, żeby nie wpaść.

I tyle.

Rzeczy takie jak psychologia kobiety i mężczyzny, ich wzajemne oczekiwania, złożony, fizyczno-psychiczny charakter więzi, jaka powstaje między ludźmi uprawiającymi seks, oraz oczywiste jego konsekwencje, czyli dziecko, w ogóle nie są przecież potrzebne.

Nie jest też potrzebny nastrój intymności, który powinien takim rozmowom towarzyszyć. Kawa na ławę, sprośny żarcik na początek, zażenowana młodzież wbije spojrzenia w ławki - albo zaproponuje pani od edukacji szybki numerek, tak z czystej przekory.

A słowo "rodzina" nie padnie pewnie nawet przypadkiem. Chyba, że schowane w "poproście mamę, żeby poszła z wami do ginekologa po receptę na środki antykoncepcyjne" albo "poproście tatę, żeby wam pokazał, jak się zakłada prezerwatywę". I chyba jedynie w przypadku bardzo postępowych edukatorów. Bo wiadomo, że z seksem trzeba się kryć. Bo przed rodzicami wstyd, i mogą nie być zadowoleni, że się ich trzynastoletnim córkom opowiada o pozycjach.

Edukacyjnych, rzecz jasna.

Nic to, że coraz więcej o seksualności człowieka mówi nam psychologia, że badania naukowe pozwalają nam rozumieć coraz lepiej fenomen ludzkiej płciowości, a różni seksuolodzy wycofują się ze swoich twierdzeń, modnych w czasach młodości edukatorów.

Po co się przejmować nauką?
Edukacja seksualna nie jest przecież od tego.

sobota, 12 marca 2011

Wspaniała polityka prorodzinna Donalda T.

"Czego dokonaliśmy, co nam się nie udało" - pod takim tytułem ukazało się w "Wyborczej" podsumowanie dokonane przez premiera.

Zrobiłam błąd i je przeczytałam. A trzeba było spokojnie zabrać się za pieczenie sernika.

"Marzyłem o tym, żeby doczekać czasów, w których największym narodowym wyzwaniem będzie podniesienie poziomu życia polskiej rodziny. Tylko tyle i aż tyle." - pisze premier na wstępie, i dodaje potem: "Myślę, że to się Polakom zwyczajnie należy, trochę europejskiej normalności."

Ta "europejska normalność" powinna nas zaniepokoić. Bo jeśli podnoszenie poziomu życia ma się odbywać kosztem ograniczenia rodziny do modelu 2+1 (w najlepszym przypadku) - chyba nie tędy droga.

A potem w podsumowaniu jest jeszcze lepiej.

"W exposé obiecałem, że mój rząd zajmie się problemem milionów polskich rodzin: brakiem miejsc w żłobkach i przedszkolach, trudnością z zapewnieniem wykwalifikowanej opieki nad dziećmi, ich bezpieczeństwem."

Ale nikt nie pomyślał o tym, żeby dziećmi mogły się po prostu zająć ich matki. Powód jest prosty. Ludzie kompetentni nie zostali zapytani o zdanie. Jacek Dziedzina pisał w "Gościu Niedzielnym" z początku lutego: "Polskie Towarzystwo Pediatryczne, Polskie Towarzystwo Psychiatryczne, Polskie Towarzystwo Psychologiczne, krajowy konsultant ds. psychiatrii dzieci i młodzieży, Fundacja „ABCXXI – Cała Polska Czyta Dzieciom” – te i inne instytucje protestują przeciwko tzw. ustawie żłobkowej. Wymienione środowiska zostały całkowicie pominięte w tworzeniu nowego prawa dotyczącego najmłodszych. Zamiast autorytetów z pediatrii i psychologii, autorzy ustawy zapytali o zdanie związki zawodowe, Business Centre Club i Konfederację Pracodawców Prywatnych Lewiatan."

Nic więc dziwnego, że z końcem lutego prezydent podpisał ustawę żłobkową. Jak podał PAP, "Ustawa przewiduje, że funkcjonować będą żłobki, kluby dziecięce oraz dzienni opiekunowie. Upraszcza zasady zakładania żłobków, które przestaną być zakładami opieki zdrowotnej, zachęci do tworzenia tego typu placówek przy zakładach pracy, a także do legalnego zatrudniania niań."

W niektórych placówkach dziecko można oddać do żłobka w wieku 4 miesięcy. Są też żłobki całodobowe. Dziedzina przywołuje w swoim tekście ich krytykę. "W niektórych z nich, za dodatkową opłatą, niemowlęta są dotykane, żeby nie straciły tzw. funkcji przywierania, skupiania wzroku na ludzkiej twarzy i innych zdrowych odruchów."

Bez komentarza.

Co jeszcze z sukcesów rządu?

"Wydłużyliśmy urlopy macierzyńskie do co najmniej 20 tygodni i wprowadziliśmy, po raz pierwszy w Polsce, urlop tacierzyński, z którego skorzystało już ponad 17 tys. ojców." - pisze się premier.

Szkoda, że nie wspomina, że to wydłużenie (fakultatywne) w 2011 roku wyniesie 2 tygodnie, w latach 2012-2013 - 4 tygodnie, a w 2014 roku ma osiągnąć wymiar maksymalny - 6 tygodni.

Urlop "tacierzyński" (który można spokojnie nazywać "ojcowskim") to jeden tydzień.
Od 2012 roku wydłuży się do dwóch tygodni.

A potem - do żłobka. Jak nas stać, z dodatkową opłatą za dotykanie.

Kwestia zasiłku na bezpłatnym urlopie wychowawczym pozostała nietknięta - matkom jest wypłacany zasiłek w wysokości 400 zł, jeśli dochód na osobę w ostatnim roku nie przekroczył 504 zł. Ta kwota - 504 zł - nie zmieniła się od ośmiu lat.

Coraz bardziej paląca kwestia ograniczania ilości umów o pracę i świadczeń "prorodzinnych" dla kobiet, którym z tej racji nie przysługuje nic, oficjalnie nie istnieje. Nie prowadzi się przecież statystyk osób pracujących na podstawie umów cywilnoprawnych.

Na koniec - gwóźdź do trumny, czyli ustawa zwana nie bez przyczyny "Ustawą o przemocy w rodzinie".

"Przeforsowaliśmy też ustawę o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Wprowadziła ona bezwzględny zakaz kar cielesnych i umożliwia usunięcie sprawcy przemocy z domu dla bezpieczeństwa rodziny." - pisze premier.

Taaaak.

Jasne, że łatwo jest krytykować, nie mając rozległej wiedzy na krytykowany temat. Ale żeby porównać żałosną rzeczywistość z sukcesami rządu, wystarczy zdrowy rozsądek. A ogłaszanie w kategorii takiego sukcesu rzeczy, które z punktu widzenia rodziny są raczej pogorszeniem, niż polepszeniem sytuacji, jest po prostu żenujące.

Przy okazji: rodzina, czyli podstawowa komórka społeczna, która jest źródłem dzieci, czyli tych, którzy będą utrzymywać swoich rodziców, kiedy ostatecznie padnie system emerytalny.

Na stronie rządu można też znaleźć pełny bilans obietnic i ich realizacji.
Co się nie udało?

Na przykład: obniżenie bezrobocia do poziomu nie wyższego niż średnia europejska do 2012 roku, stworzenie sieci elektronicznego doradztwa i pośrednictwa pracy czy racjonalizacja wydatków na pomoc społeczną.

Za to najlepiej w Unii poradziliśmy sobie z kryzysem.
Gratulacje.

czwartek, 10 marca 2011

Mgła

Podsłuchałam w środę w autobusie rozmowę dwóch starszych panów. Jeden stał, drugi siedział. Ten siedzący słuchał i przytakiwał. Ten stojący mówił.

Najpierw wspominali Piłsudskiego i budżet na rok 1928-29. Potem przeskoczyli do teraźniejszości.

- Wie pan, ostatnio nie dostałem ani "Dziennika Polskiego", ani "Krakowskiej", więc kupiłem "Fakty"...

- ... "i Mity" - uzupełnił drugi.

- I tam był wywiad z pilotem, który leciał do Smoleńska tym Jakiem i lądował przed samolotem prezydenckim. I wie pan, co mówił, jak zostało zadane pytanie o mgłę? Że rano tej mgły wcale nie było, i że o szóstej już wszyscy w samolocie prezydenckim siedzieli, gotowi do drogi. Ale para prezydencka zjawiła się dopiero za piętnaście ósma.

- Co pan powie...

- Dziennikarka zapytała go jeszcze, dlaczego tak się stało. A on mówi: "Pani redaktor, dzień wcześniej prezydent brał udział w sutej kolacji, pewnie był chory albo zmęczony, i dlatego wszyscy musieli na niego tak długo czekać. A rano nie było żadnej mgły."

Pokiwali głowami, usłyszałam jeszcze "te kaczory..." i zaczęli wspominać którąś z wojen i strzelaninę na froncie.

A potem wysiedli.

A z nimi wysiadła mgła.