wtorek, 20 lipca 2010

Psy

Od czterech lat mieszkam na siódmym piętrze ośmiopiętrowego bloku.

Na każdym piętrze jest dziewięć mieszkań, co daje siedemdziesiąt dwa mieszkania. W każdym średnio trzy osoby.

Ponad dwieście osób.

Kojarzę tych charakterystycznych, jak Sąsiad W Kapeluszu, Sąsiadka Z Dołu, Mąż Sąsiadki z Dołu, Ta Z Parteru i jej syn, którego wyjątkowo znam po imieniu.

Poznaję tych z mojego korytarza przechodniego: panią Kazię, emerytowaną nauczycielkę - starą pannę, którą zna cały blok, sąsiadkę z naprzeciwka i jej córkę oraz sąsiada przez ścianę, który zapisał mi się w pamięci chodzeniem po korytarzu w samych gaciach (na szczęście jest młody i całkiem do rzeczy zbudowany).

A resztę mieszkańców bloku rozpoznaję po psach.

Rodzina z drugiej strony ma srebrnego amstaffa. Facet niżej - dwa boksery, które bawią się zawsze gumowym ringo. Jest nieduża biała psica husky z brązowym nosem, czarna mała suczka, wulkan energii, przygarnięta ze schroniska przez starszych państwa z drugiego piętra. Chłopak z pierwszego ma ostatnio małego yorka, a ktoś z czwartego - starego, brązowego kundelka o sympatycznym pysku.

Spotykamy się w windzie.
Rozmawiamy o psach i pogodzie.

I nie wiemy o sobie nic, z wyjątkiem numeru piętra, na które jedziemy.
I psa.

Kiedy poza windą próbuję sobie przypomnieć twarz któregoś z sąsiadów, nie potrafię. Pamiętam psy.

Nic dziwnego, że w windzie wciąż spotykam nowe twarze.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Nowa koncepcja świętości Adama Sz.

W podróż poślubną z premedytacją nie brałam żadnych gazet. Do czytania za to - tylko jedną książkę, "Śniadanie mistrzów" Vonneguta. Skończyła się za szybko.

Na tyle szybko, że poszukałam sobie lektury dodatkowej. To, co pan Adam Szostkiewicz nazwałby pewnie losem, fatum, przypadkiem albo pechem, a co ja nazywam zupełnie inaczej, sprawiło, że znalazłam "Politykę" z 5 czerwca. Miesiąc przeterminowaną.

I zamiast słuchać rad starszych i mądrzejszych, zabrałam się za lekturę, w cieniu, na leżaku, nad błękitnym basenem, z sielskim poczuciem oderwania od rzeczywistości.

Cóż jednak lepiej sprowadzi cię na ziemię, a dokładniej na jej bardziej skalistą i porośniętą cierniami część, niż "Polityka"?

(Tak, wiem, odpowiedź jest oczywista. Ale tym razem chodzi o tygodniki.)

W artykule pana Adama Szostkiewicza zatytułowanym "Świętych obcowanie" mamy na pierwszy rzut oka materiał o Popiełuszce, wtedy akurat dzień przed beatyfikacją.

Powinien zaalarmować mnie nadtytuł: "Kult świętych gryzie się z demokracją, ale trochę świętości w demokracji nie zawadzi", ale moją czujność uśpił grecki wietrzyk.

Artykuł zaczyna się chlubnie. Od Popiełuszki, a właściwie od stwierdzenia, że "Święci są potrzebni ludziom." Pytanie, kim zatem są święci. Skoro nie ludźmi.
Pan Szostkiewicz na to pytanie odpowiada, a jakże. Są, że sobie pozwolę zacytować, "jakąś elitą, tworzoną na mało przejrzystych i zrozumiałych zasadach przez niedemokratyczną instytucję Kościoła."

Najlepsza jednak jest puenta.

"Od II Soboru Watykańskiego, przed ponad 40 laty, Kościół katolicki głosi, że wszyscy ludzie są powołani do świętości."

Byłam dzielna.

Nie wrzuciłam gazety do basenu.
Nie zaczęłam okładać się pięściami po głowie.
Nie rozdarłam szat, może dlatego, że miałam na sobie li tylko kostium kąpielowy.
Nie splunęłam ze wzgardą na stronę dwudziestą czwartą oraz następne.

Nie zrobiłam tego dlatego, że czasy Starego Testamentu już minęły, a od ponad dwóch tysięcy lat mamy czasy Nowego Testamentu, czego jednak nie zauważył pan Adam Szostkiewicz, próbując napisać tekst o tym, na czym najwyraźniej kompletnie się nie zna*.

I wolę myśleć, że się nie zna, ponieważ jeśli się zna, o czym mogłaby świadczyć na przykład jego biografia, musiałabym dojść do pewnego przykrego wniosku.
Jeśli się do tego doda "Politykę", robi się coraz jaśniej.

Tyle, że przekonanie, że "w demokracji wszyscy są równi" wcale nie kłóci się ze świętością. Z powszechnym powołaniem do świętości. Wszyscy jesteśmy równi: mówił o tym święty Paweł trochę wcześniej, niż Sobór Watykański II. Wszyscy mamy takie same szanse na świętość. I to nie tylko ochrzczeni. Na szczęście jednak Kościół nie jest instytucją demokratyczną. Oznacza to, że nie będzie w nim tak, jak powiedział Franklin: "Demokracja jest wtedy, gdy dwa wilki i owca głosują, co zjeść na obiad."

Demokracja, w której święci stanowią elitę, bo nie są równi - czyli równie grzeszni jak ci, którzy nie zostali wyniesieni na ołtarze - to demokracja równania w dół.

To wszystko zapewne wie pan Adam Szostkiewicz, który o powszechnym powołaniu do świętości usłyszał od ojców soborowych, kiedy miał ze dwanaście lat. Pytanie, co z tym zrobił, skoro zbliża się do sześćdziesiątki, a świętość wydaje mu się niedemokratyczna, odległa i elitarna.


*Gdyby autor "Świętych obcowania" pilnie potrzebował rozmowy ze mną, służę swoją osobą.

poniedziałek, 5 lipca 2010

I po wyborach

Po zimnym lechu - ciepły bronek.

niedziela, 4 lipca 2010

Morskie Oko konia tuczy

Zupełnie się nie przejmując gorącą atmosferą okołowyborczą, pojechaliśmy z K. odwiedzić Morskie Oko.

Było pięknie. Trochę małych cumulusów udających bitą śmietanę, trochę szarych, przypominających, że jesteśmy w prawdziwych górach, gdzie pogoda zmienia się jak opinia publiczna. Niebieskie niebo. W cieniu przyjemny chłodzik, szemrzące ucywilizowane strumyczki.
Zapach Prawdziwego Lasu.

Weszliśmy sobie spokojnie asfaltem, przelotnie słuchając muzyki z cudzych telefonów komórkowych (nikt nie słuchał Chopina).

Oprócz disco-łupanki słuchaliśmy też dialogów.

W przeciwnym kierunku, czyli w kierunku parkingu, schodziła kilkuosobowa rodzinka.

- Bo to jest najtrudniejsza trasa - powiedział mąż.
Na co żona:
- Ta trasa wcale nie jest trudna, po prostu my jesteśmy grubi.


Kiedy minęliśmy pierwszy wodopój, a raczej piwopój oraz lodopój, spotkaliśmy inną rodzinkę.

Przodem szli rodzice, a kilka kroków za nimi - synek: na oko dziesięcioletni chłopiec z niewielką nadwagą i wodnymi lodami w papierowej tubce. Siorbnął lody jak małe słoniątko i zapytał z wyrzutem w głosie:
- Czy my musimy tak pędzić?

Wracając, podsłuchaliśmy małą dziewczynkę. Widzieliśmy ją już nad Morskim Okiem. Usadowiła się na wielkim kamieniu w pozie małej syrenki i uśmiechając się do maminego aparatu, powiedziała do braciszka siedzącego obok:
- Załóż nogę na nogę! Ty jesteś Wars, a ja Sawa.

Minęliśmy ją, kiedy schodziła asfaltem, po którym jeżdżą w górę i w dół konne dorożki (O ile można je nazwać dorożkami. Sądząc po cenie, można: w górę 40 zł, w dół - 30 zł).
- Mamusiu, znalazłam pamiątkę od konia! - zakrzyknęła za naszymi plecami.

Nie odwracaliśmy się.

A kiedy dotarliśmy do Zakopanego, kupiliśmy sobie lody. Z Zielonej Budki. Z piratem. Pani przy kasie powiedziała z lekkim zdumieniem:
- Ale one są całe czarne!

Odpowiedziałam, że nic nie szkodzi. Na opakowaniu wyczytałam, że to lody o smaku cola z sosem wiśniowym.

Odpakowaliśmy je.

W kolorze przypominały asfalt.

- Nie chcesz wiedzieć, czym są barwione - powiedział K. po chwili uważnej lektury składników.
Chciałam.
No, naprawdę.
Jeszcze nigdy nie jadłam lodów barwionych węglem roślinnym.