Zebrało mi się na bunt.
Taki zwykły, ludzki. Obywatelski.
Przeciwko homo-parom które chcą być uznane za małżeństwa, choć ekonomia radzi, by nigdy tego nie robić. O zdrowym rozsądku nie wspominając.
Przeciwko polityce polegającej na przedstawianiu siebie i swoich licznych porażek jako sukcesów, propagandzie dobrobytu, wydawaniu państwowych (również moich) pieniędzy na nie wiadomo co, a na pewno nie na to, na co nas stać.
Przeciwko antydemograficznej propagandzie tych, którzy na niej zarabiają.
Przeciwko ludziom, którzy - świadomie albo zmanipulowani - zakłamują historię.
Przeciwko wszystkim tym grupom interesu, w których interesie nie leży interes Polski.
Przeciwko chamskiemu antyklerykalizmowi, który musi posiłkować się kłamstwem, by zasiać zamęt.
Przeciwko całemu temu kłamstwu, w którym przyszło mi żyć.
A kto jest ojcem kłamstwa, wiadomo.
Mam dość demokracji, która jest kpiną z demokracji, kapitalizmu, który jest iluzją kapitalizmu. Skorumpowanej władzy i nieudolnej opozycji.
Mam dość krzywdzącej polityki wyciągania pieniędzy z najpłytszych kieszeni.
Mam dość ideologii pieniądza i władzy na najwyższych szczeblach, żałosnego przytakiwania na niższych i zidiocenia na najniższych, podłączonych do telewizora jak do życiodajnej kroplówki.
I co mam z tym buntem zrobić?
Zamarynować jak ogórki?