środa, 1 września 2010

Modern train jazz

Ładnych parę lat temu po raz pierwszy usłyszałam opowiadanie o naukowcach, którzy chcąc zarejestrować ewentualny przekaz kierowany do nas przez istoty pozaziemskie, nagrali harmonijną muzykę. Która ich rozczarowała, bo nie potwierdziła teorii, że nie jesteśmy w kosmosie sami. I zachwyciła, bo była piękna.

Jakiś czas później pojawił się w internecie zapis z sondy Voyager, która w okolicach Jowisza nagrała - no właśnie. Muzykę kosmosu.
Wszystko ładnie mi się złożyło w całość (muzyka sfer, "gwiazdy świecące, wielbijcie Pana").

Zaobserwowałam też inną rzecz. Kiedy jestem bardzo zmęczona, słyszę wokół siebie muzykę. Nie z cudzych odtwarzaczy mp3.

Wiecie, jak pięknie gra Kraków? Basy ciężarówek, tramwajowa perkusja, ludzkie głosy, solo obcasów na bruku. Zwłaszcza o zmierzchu dźwięki zaczynają ze sobą współgrać - jak w orkiestrze symfonicznej.

W niedzielę wracaliśmy do Krakowa starym osobowym pociągiem. Jechał z Łodzi i był zapchany. W środku gorąco, ja niewyspana po weselu, udało nam się z K. znaleźć jedno wolne miejsce. Po godzinie zasnęłam na parę minut - i śnił mi się genialny jazz.
Z trąbką jak u Armstronga. Z solówkami na perkusji. Taki żywy, nieprzewidywalny, kapryśny jazz.

Pociąg szarpnął, obudziłam się i jeszcze senna zaczęłam rozglądać - kto słucha? Miałam zamiar zapytać, co to, żeby móc słuchać sobie w jesienne, deszczowe dni.
O dziwo, nikt w pobliżu nie miał na uszach słuchawek. A ja ciągle słyszałam trąbkę. Ktoś otworzył drzwi, zawiało chłodnym powietrzem - i obudziłam się do końca.
I wtedy zrozumiałam, skąd ta trąbka.

To pociąg trzeszczał i skrzypiał, podskakując na torach. Łączenia wagonów ze zgrzytem ocierały się o siebie.
Jak Armstrong. Słowo daję.
Jak Art Blakey and the Jazz Messengers.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz