piątek, 14 grudnia 2012

Nieświęty Mikołaj i Boska Niewiasta

Obejrzałam sobie niedawno reklamową gazetkę pewnego marketu. Taką przedświąteczną, z zabawkami.

Na stronie drugiej - gadżety jasełkowe. Oczywiście słowo "jasełka" w gazetce nie pada. Mamy za to wiele sugerujące stroje aniołka, pastuszka, Józefa, króla... i Boskiej Niewiasty.
Logika kazałaby przypuszczać, że to Maryja - czyli "ludzka" kobieta, która urodziła Boga.
A tu niespodzianka: to niewiasta jest boska, a o jej dziecku nic w gazetce nie piszą. Czyli chyba jednak nie Maryja.

W pewnej stacji radiowej - nastrój przed - no właśnie: przedświąteczny? hm... - wprowadza Kayah i jej piosenka o niczym "Ding dong".
Że nie jest o niczym? Że się w niej pojawiają słowa kluczowe: dziecko, dobra nowina, wesołych świąt?
No cóż, pozycjonowanie działało widocznie już wcześniej.
Komentarz z youtube:
"Uwielbiam tę piosenkę! (...) Tekst przy tym bardzo życiowy! Zdecydowanie to jest jeden z moich ulubionych kawałków świątecznych!"

Siwy grubas w czapeczce krasnoludka, gdzie się nie spojrzy. Czasami po kilka naraz - takie stado Mikołajów. A obok - stado reniferów. I pewien amerykański napój. Do kompletu - ludzie z niedowierzaniem przyjmujący informację, że święty Mikołaj był... księdzem. Niemożliwe!
Hostessy - aniołki sprzedające opłatki w centrum handlowym. Poświęcone?
Cisza.

Korporacyjne życzenia wyprane z sensu świąt, dobre na każdą okazję. Kartki "świąteczne" z reniferami, bombkami i gwiazdkami. 

Co się liczy? Rodzinna atmosfera. Jedzenie, jedzenie, jedzenie. Prezenty. Choinka chyba jeszcze. Wiecie, takie tradycyjne polskie święta.
A że te Święta mają katolickie korzenie? Że ich istotą jest świętowanie narodzin Boga?
Mniejsza z tym.

Czekam więc tylko na lewackie hasła o zawłaszczaniu zimowych świąt przez katolików. Że każdy może kultywować tradycję, jak chce. Pewnie do tego nie dojdzie, bo wtedy należałoby wiarę deklarować przy zatrudnieniu i stosownie do niej odbierać świąteczne urlopy bądź też nie. A urlopu każdemu szkoda, nawet temu, co zamiast Bożego Narodzenia obchodzi Święto Karpia. Albo właśnie Święto-Bez-Karpia, ekologicznie. Z Boską Niewiastą i nieświętym Mikołajem.











środa, 5 grudnia 2012

Absurd na absurdzie jedzie i absurdem pogania

Kiedy po raz pierwszy, dawno temu, usłyszałam w radiowej Trójce transmisję z obrad Sejmu, byłam przekonana, że to skecz kabaretowy. Przydługi, ale naprawdę zabawny. Wysłuchałam do końca, żeby poznać autora.

O, zgrozo.

A teraz, zamiast słuchać kabaretowych skeczów, czytam sobie doniesienia prasowe. Kiedyś czytała Borisa Viana, ale on się już do naszych mediów nie umywa.
Przypuszczam, że najlepsza szopka mnie jednak omija, bo zapis video ze względu na swoje tempo mnie męczy, i telewizji też nie oglądam. Ale doniesienia pisane prawdopodobnie niewiele ustępują tym filmowym. A i tak działają lepiej niż kawa, którą ze względów wiadomych powinnam ograniczać.

Codziennie tworzy mi się lista absurdów. Kiedyś potrzebowałam tygodnia na znalezienie naprawdę dobrego - czego, właśnie, czego? Idiotyzmu? Niedopatrzenia? Głupoty? - teraz jeden absurd goni drugi i czasami nie nadążam.

Na przykład dziś:

1. Szwedzki artysta namalował obraz popiołem z pieca krematoryjnego na Majdanku.

"Ukazały mi się postacie, jakby popiół zawierał energię, wspomnienia lub dusze ludzi, ludzi torturowanych, dręczonych i mordowanych przez innych ludzi w jednej z najbardziej bezwzględnych wojen XX wieku" - mówi autor, którego nazwiska nie podam. I oburza się, że potomek jednego z tam zamordowanych krytykuje dzieło... bez jego obejrzenia.

2. Magdalena Środa w felietonie o oknach życia.

Otóż należy je zamknąć. Bowiem dziecko ma prawo poznać rodziców (Ciekawe. Punkty poboru spermy i komórek jajowych też pozamykać?) "Aborcja jest nielegalna, procesy adopcyjne są trudne, dzieci przysposobionych do adopcji - bardzo mało. Może zamknięcie okien życia wymusi na rządzie jakiś ruch w kierunku edukacji seksualnej, uznania reprodukcyjnych praw kobiet, uznania praw dzieci (nie tylko do życia, ale godnego życia), wreszcie zracjonalizowania adopcji.

Tak się składa, że okna życia są objęte uproszczoną procedurą adopcyjną.
"Powiedziała, co wiedziała, i czym prędzej odleciała" - że sobie tak zacytuję klasyka.

3. Prokuratura oznajmiła, że trotyl był. Ale mogła też być pasta do butów. Producent aparatu powiedział, że jak trotyl, to na pewno nic innego. TVN podał, że producent powiedział, że jak trotyl, to równie dobrze coś innego.


Oklaski. Kurtyna opada z hukiem, ucinając łby artystom.
[Och, czy to nie była przypadkiem mowa nienawiści? Dobrze, że nie jesteśmy na kazaniu...]

piątek, 2 listopada 2012

Kazanie robi mi ziazi

Czym różni się kazanie od homilii?
Homilia wyjaśnia Słowo Boże.

I tego mi bardzo, bardzo brakuje, kiedy słucham kazań, zwłaszcza w te bardziej istotne dni w roku.
Brakuje mi też teologicznej poprawności, która czasem umyka w ferworze głoszenia.

Na przykład wczoraj.
Uroczystość Wszystkich Świętych. Dzień radości z tych - i z tymi - którzy trafili do nieba.
Można by się zabrać za próbę wyjaśnienia tego, co mówi Pismo, chociaż troszeczkę. Odwołać się do czytań, do Ewangelii.
Ale nie. Zamiast tego dostajemy papkę, utwierdzającą nas w naszych (często błędnych) przekonaniach.
A przecież homilia (i kazanie też) powinno nas poruszyć, sprawić w nas przemianę, choćby ją zainicjować, dać nam do myślenia. Kiepskie to kazanie, na którym tylko kiwamy głową, nie dowiadując się niczego nowego. Albo kręcimy nią z niedowierzaniem, kiedy się dowiadujemy zupełnie nowych rzeczy - jak tego, że zmartwychwstaje tylko dusza. Auuuu!

Człowiek jako jedność psychofizyczna, zmartwychwstający z duszą i ciałem, najwyraźniej w opinii niektórych kaznodziejów przekracza możliwości wiernych. Więc wolą malować obrazki nieba i piekła, po raz setny wyjaśniając, że z piekła wyjścia nie ma, czyściec to stan przejściowy, a w niebie jest się w Bogiem.

Na litość! O tym wiedzą nawet niewierzący!

Sądzę, że problem jest tu taki sam, jak z wychowaniem dziecka.
Kiedy rodzice mówią do dziecka: Nie ruszaj, bo zrobisz sobie ziazi! To jest be! To jest cacy! O, zabawka zrobiła bam! Ziobać, leci ptasiek! (i nie ma to nic wspólnego z WW) - nie ma się co dziwić, że dziecko mówi: ziazi, cacy, be i bam,  zamiast: krzywda, dobre, niedobre, spadło.

Dopóki będziemy mówić do dorosłych katolików językiem jak dla dzieci, będą infantylni w swojej wierze - a przynajmniej w tej jej części, która bierze się ze słuchania kazań. Nie znaczy to, że trzeba mówić językiem trudnym i skomplikowanym. Jezus mówił PROSTO. Używał metafor, powiadał przypowieści, ale nie bajeczki. Mówił rzeczy trudne, nie bojąc się, że straci słuchaczy - co się zresztą działo.

Takie na przykład "Wierzę w ciała zmartwychwstanie" - to chyba konkret, prawda?  A ile się ci nasi biedni nagimnastykują, ile wody naleją, zanim wspomną o tym, że w niebie będziemy z duszą... i ciałem. Owszem, przemienionym, uwielbionym, ale - ciałem.
Jakby brak im odwagi. I wiary w to, że zgromadzeni na mszy wierni zrozumieją coś trudniejszego niż to, czego słuchają od lat. A tu potrzeba konkretów. Zbudźcie się, o śpiacy!
Dosłownie.

Oczywiście muszę zastrzec, że są chlubne wyjątki. I całe szczęście. Ale co z resztą?
Rok Wiary jest. Może tak byśmy to zmienili?

wtorek, 30 października 2012

Matematyka zdrowia

Minister zdrowia ogłosił dziś szczegóły programu in vitro.

Na program ma być w ciągu trzech lat przeznaczone 250 mln złotych z rezerwy NFZ, który wyniósł w tym roku 400 mln złotych.
Rezerwa NFZ? Ciekawe.

Centrum Zdrowia Dziecka ledwie dyszy.

Na wizytę u specjalisty czeka się od pół do półtora roku. Na przykład do kardiologa.

E., która zwiedzała ostatnio warszawski SOR w związku z nagłym problemem okulistycznym, czekała na przyjęcie osiem (osiem!) godzin.

Szpitale rękami i nogami bronią się przed przyjmowaniem pacjentek, które są objęte opieką medyczną na postawie ustawy, ponieważ nie posiadają dowodu ubezpieczenia, bo NFZ im za to nie płaci, choć środki z budżetu państwa są podobno zagwarantowane. Szpitalom nie chce się procesować o własne pieniądze, bo to koszty, czas i nerwy, więc żądają też dowodu ubezpieczenia dzieci, które są objęte opieką do osiemnastego roku życia - zgodnie z Vademecum NFZ 2012. Wszystko dlatego, że brak kasy.

Wielkopolskie Centrum Onkologiczne - jeden z największych w Polsce ośrodków leczenia raka - ma kontrakt z NFZ na 150 mln złotych i z początkiem października prawie że wykorzystało pieniądze na ten rok, więc chorzy na raka będą musieli poczekać na operację do przyszłego roku. O ile dożyją.

Skąd więc genialny pomysł premiera z programem in vitro?

Program ma trwać dwa i pół roku, weźmie w nim udział 15 tysięcy par. Procent udanych urodzeń, czyli skuteczność in vitro, przy trzech zabiegach, co proponuje premier, to 40-50%. Czyli w ciągu trzech lat urodzi się na skutek zapłodnienia pozaustrojowego 7,5 tysiąca dzieci (w najlepszym przypadku).

Słyszałam opinie, że to próba ratowania nas przed kryzysem demograficznym.
Według GUS w 2009 roku urodziło się 417 589 dzieci.
Świetny dowcip.

Ciekawa jestem, ile płodnych par zdecydowałoby się na kolejne (lub w ogóle) na dziecko, gdyby miało dostać wparcie finansowe w takiej kwocie, jaką przeznaczy się na zabiegi in vitro. Z sond, sondaży i innych badań wynika, że Polki mają mniej dzieci, niżby chciałby, i wystarczy zerknąć na statystyki demograficzne Polaków na emigracji w Wielkiej Brytanii, żeby zobaczyć, że coś w tym jest.

Ile jeszcze genialnych pomysłów uwłaczających polityce prorodzinnej i katastrofalnej sytuacji budżetu państwa nam potrzeba? Czy od przyszłego roku  VAT trzeba będzie podnieść do 24 procent, a może do 25, żeby odbudować rezerwę NFZ?

Rozumiem, że są ludzie, którzy nie mogą mieć dziecka, którzy z tego powodu cierpią i chcieliby skorzystać z in vitro, ale ich nie stać. Dobrze to rozumiem. Ale i tak uważam - niezależnie od mojej opinii na temat procedury in vitro - że obecnie nie stać nas na takie kupowanie sobie głosów w następnych wyborach.
A na pewno nie stać nas na ograniczanie leczenia tych, którzy go naprawdę potrzebują, bo jest to dla nich kwestia życia lub śmierci, kosztem niezbyt efektownej metody sztucznego zapłodnienia, obciążającej nasz nadwerężony budżet.

Niech premier lepiej pomyśli o redukcji VAT na produkty dla dzieci. Najlepiej - do zera.


























wtorek, 23 października 2012

Biologia, czyli konkrety

J. wrzuciła wczoraj na fejs-zbuka link do wywiadu, który zmienia zupełnie spojrzenie na wspaniały lek na bezdzietność, czyli in vitro.

Wywiadu udzielił profesor Stanisław Cebrat, który zajmuje się genetyką, bardzo ogólnie rzecz ujmując.

A co mówi?

Że zabiegi polegające na sztucznym połączeniu komórki jajowej i plemnika w przypadku rodziców cierpiących na bezpłodność mogą skutkować przeniesieniem defektu genetycznego - czyli dzieci również będą korzystać z in vitro, żeby mieć dzieci.
Że natura reguluje kwestie zdrowego potomstwa sama, więc "ubezpładnia" organizmy, których komórki rozdrodcze zawierają jakiś poważny, genetyczny błąd.

Że dzieci, które się rodzą w następstwie in vitro, to zazwyczaj wcześniaki lub bliźniaki: bliźniaki rodzą się na przykład dwadzieścia siedem razy częściej po in vitro. A ryzyko "odziedziczenia" siatkówczaka - czyli raka dna oka - jest pięć razy większe. U dzieci poczętych naturalnie: jeden przypadek na siedemnaście tysięcy. U dzieci z in vitro: jeden przypadek na trzy tysiące.


Że poród dziecka z in vitro kosztuje trzy razy więcej - co jest o wiele większe ryzyko powikłań. Że medycyna jest w stanie podtrzymać ciążę, którą natura wyeliminowałaby z powodów genetycznych, więc koszty utrzymania oddziałów położniczych i neonatologicznych bardzo wzrosną - z racji powikłań i problemów właśnie - jeśli in vitro stanie się powszechną metodą rozmnażania.

Że in vitro prowadzi do eugeniki - ulepszania człowieka, również na życzenie jego rodziców, a grzebanie w genach może przynieść zupełnie inne skutki, niż się grzebiącym wydaje. Wnioskując z przykładu myszy.

I tak dalej.

Profesor nie jest partyjny. Nikogo nie popiera. Zajmuje się nauką, a in vitro uważa nie za naukę, ale za biznes. Dobry biznes.

Czytałam też ostatnio historię matki, która tak bardzo chciała mieć dziecko, że dziesięć razy - DZIESIĘĆ - decydowała się na procedurę in vitro. I dziewieć razy poroniła. Dziesiąty urodziła i jest teraz bardzo szcześliwa, a in vitro uważa za wspaniałe. W trakcie zapładniania nikt jej nie przebadał, nikt nie próbował leczyć. W kolumnie obok szefowa kliniki in vitro naukowo uzasadniała wspaniałość tej metody. No po prostu cud-miód.

Ciekawe, jaką wiedzę na temat in vitro mają ci, którzy decydują o jego zastosowaniu, refundowaniu itp.  Bo chyba nie biologiczną. Ani ekonomiczną. Czy czerpią ją z folderów reklamowych przedsiębiorstw zajmujących się sztucznym rozrodem?

poniedziałek, 22 października 2012

Grafo-mania

Z nudów i nadmiaru czasu zajęłam się ostatnio śledzeniem pewnej dyskusji. Dyskusja to może zbyt wiele powiedziane, gdyż rzecz się dzieje w blogosferze, a uczestnicy prawią sobie epitety niejako pośrednio. Jeden pisze o drugim, drugi się rewanżuje, ale ze sobą nawzajem nie dyskutują. Nazwiska i konkrety sobie oszczędzę, bo to nie pierwsza taka sprawa, której się przyglądam, a chodzi o schemat.

Zaczyna się to wszystko od A.
A - zazwyczaj mężczyzna  (znamienne, że kobiety się tak przeważnie nie zachowują) jest człowiekiem, który wydał książkę. "Wydał" oznacza tu napisał, nie poprawił, chodził dwa lata po wydawcach, ale nikt go nie chciał, więc wydał się sam i teraz przeżywa.

Więc nasz A. przeżywa. Najpierw to, że wydał, a więc jest teraz pisarzem. Reklamuje więc swoją książkę, gdzie może i gdzie nie może, własnoręcznie ją dystrybuuje, na blogu albo blogowatej stronie autorskiej obszernie opowiada o trudach i znojach autopromocji, przeciwnościach losu oraz głosach niezasłużenie krytycznych.
Potem zaczyna przeżywać, że rynek taki i owaki. Że musiał się natrudzić, żeby wydać, że znajomości, że nikt nie czyta rękopisów, że nawet nie odpowiadają na listy, że bestseller to kosztuje w empiku dwadzieścia tysięcy, że wydawca woli zapłacić za jakiś marny romans, byle by był amerykański, a polscy pisarze przymierają głodem.
Jeszcze później przeżywa to, że inni też wydają. Co gorsza, nie czepia się tych lepszych. Najpierw może i próbuje, ale jak mu zarzucają, że zazdrosny o sławę, chwałę, tytuł bestsellera (choćby i za dwie dychy) i pieniądze, znajduje sobie B.

B. to również człowiek, który wydał książkę. Zazwyczaj jest z tego samego przedziału jakościowego co A., bywa też, że lepszy, natomiast A. uważa jego książkę/książki za wypociny grafomana, a samego autora za pozbawione wstydu beztalencie, które wydało się samo, bo nikt go nie chciał. I cierpi, gdyż rynek nie poznając się ani na nim, ani na panu B. zrównał ich ze sobą. Albo też książkę B. wydało prawdziwe wydawnictwo, nie mini-oficyna założona na potrzeby pana A., ani nie system wydawniczy wspomagający autora za opłatą. To jeszcze gorzej: na nim, na tym grafomanie B., się poznali, na panu A. nie - zatem korupcja rynku wydawniczego sięga nieba, lub też pajęcza sieć układów i kolesiostwo redaktorów pozostaje poza wyobrażeniem wszystkich śmiertelników. Do wyboru.

B. staje się więc chłopcem do bicia, na którym nasz A. ćwiczy swoje kiepskie pióro, publikując rozwlekłe analizy (braku) stylu i kwieciście, potoczyście oraz okołofrazeologicznie miesza owego B. oraz jego (brak) talentu literackiego z błotem, udzielając mu też dobrych rad co do zawodu, w którym ów nieszczęsny B. spełniać się powinien. W kucharzeniu na przykład. Albo ciesielce. Zazwyczaj stawia też diagnozy dotyczące stanu psychicznego pana B., lub innych jego osobistych przymiotów. Ad hominem zawsze się dobrze sprzeda.

Ponieważ internet zniesie więcej niż papier, a na dodatek wyszukiwarka doniesie na życzenie, pan B. dowiaduje się o panu A. - i jak pies Masztalskiego: reaguje albo nie. Zależy to od stopnia pokory pana B.

Zdarza się bowiem, że pan B. wydał sobie książkę, gdyż chciał zrobić prezent żonie/narzeczonej/mamie/bratu, dzieło jego życia ukazało się w stu egzemplarzach i to mu w zupełności wystarcza. Nie pretenduje do miana pisarza, podbijania rynku ani innych takich. Albo się założył, że wyda książkę, i wydał. Albo dostał dotację na publikację. I wtedy pan B. mówi do żony/mamy/brata: "Zobacz, ktoś zauważył, że wydałem książkę! Niesamowite! Skąd on się o tym dowiedział? Muszę zapytać, kto mu pożyczył!" - i spokojnie kończy pić herbatę. Zdarza się też, że pan B. książkę chciał wydać, cieszy się z tego, czeka na sukces lub na to, że zauważą go w dużym, poważnym wydawnictwie, ale wie, że mógłby to i owo poprawić, a z opisywaniem miejsc to on sobie średnio radzi, więc znosi owe uwagi pana A., może poza ad hominem, spokojnie, a na te ostatnie macha w końcu ręką. Mało to szaleńców w sieci? Mało człowiek ma do roboty? I wraca do pisania swojej kolejnej książki.

Niestety najczęściej jednak się zdarza, że pan B. to zawodnik wagi pana A. On też ma bloga, przerost, zbyt wysokie mniemanie o sobie, grupę potakujących mu komentatorów pod blogiem/forum i inne atrybuty Prawdziwego Pisarza oraz potrzebę porównywania się z - według niego - gorszymi, by poczuć się lepiej. I zaczyna się walka kogucików.

Po ostatnim dłuższym obserwowaniu takiej przepychanki postanowiłam sobie, że nigdy więcej, szczególnie, że zapoznałam się z wiekopomnymi dziełami obu wspaniałych, nieznanych pisarzy i życzę wszystkim czytelnikom, a zwłaszcza recenzentom, by nieznanymi pozostali. Ale - chcąc nie chcąc - złamałam ostatnio to postanowienie, i znowu zmarnowałam sporo czasu na czytanie zlośliwych wypocin, zawistnych  komentarzy i ogólnie przykładów dużej niechęci.

Najbardziej bawi mnie jednak, gdy autor A. krytycznie miażdży owego nieszczęsnego B., podając... siebie za wzorzec literatury. Skromność, skromność przede wszystkim.

No cóż. Grafomania to nie tylko bezwstydnie pokazany światu brak talentu, ale stan umysłu. A konkretnie: stan braku pokory.

W zasadzie nie należałoby się takimi dyskusjami w sieci przejmować. Niech się żrą, niech się zeżrą, niech sobie nawymyślają - może przestaną pisać i rynek wydawniczo-czytelniczy odczuje ulgę. Ale jest jeszcze inny wymiar tego wszystkiego: otóż wyrasta nad poziomy zwykłości kolejna i kolejna grupa grafomanów, co to się sami wydają, i oni podobno uważają, że takie dyskusje to norma pisarskiego żywota.
Brrr.











piątek, 19 października 2012

Drogi N.


dziękuję za komentarz do poprzedniego tekstu. (Swoją drogą szkoda, że nie wiem, z kim rozmawiam).
Niestety mój własny blog zwrócił się przeciwko mnie i nie mogę komentarzem odpowiedzieć na komentarz. Nie wiadomo, dlaczego, co jest dość irytujące.

Postaram się po kolei:
co do pseudoobiektywności mojego tekstu - ależ on ani trochę nie próbuje być obiektywny! Wręcz przeciwnie, przestawiam tu bardzo subiektywną wizję świata.

Myśl o "czystym sumieniu", z którym idzie się do SPOWIEDZI, dla każdego katolika jest bzdurna, gdyż do spowiedzi idzie się, gdy ma się sumienie nieczyste. Przypuszczam, że chodziło o "z czystym sumieniem pójdzie w niedzielę do komunii" - ta niedziela jest taka sugerująca. Uważam, że ktoś, kto bierze się za pisanie komentarza do rzeczywistości, która jest mu aż tak obca, że myli sprawy podstawowe, powinien porzucić swój zamiar już na samym początku.

Rozumiem, że warto zmieniać świat od siebie. I tak, staram się na miarę swoich bardzo teraz ograniczonych możliwości wspierać.

Co do drugiej sprawy - matek, dla których rzeczywistość nie okazała się tak "życzliwa" - proszę porozmawiać szczerze z kilkoma matkami dzieci np. z zespołem Downa. Albo Turnera. Bo to dwie choroby, z którymi dzieci się rodzą i żyją długo, brane pod uwagę przy ustawie, która przepadła. Owszem, zazdroszczą, bo mniej problemów. Ale kochają. I nie zamieniłyby swojego innego dziecka na moje. Nigdy. Zwłaszcza tych dzieci po studiach.
Chyba, że, drogi N. - jesteś rodzicem niepełnosprawnego dziecka. Wtedy nie ma co strzępić języka. Wszystko jasne. A tak się składa, że akurat WIEM, ile to trudu, bólu, poświęcenia, złości na wszystkich i wszystko, rezygnacji, chodzenia od drzwi do drzwi. W związku z tym uważam, że mam prawo się wypowiadać. I dlatego tym bardziej mnie zdenerwował argument pani ES - że prawo jest złe, a opieka niewystarczająca, więc trzeba dzieci pozbawiać życia, żeby nie utrudniać życia ich rodzicom. Trzeba zmienić prawo - i to jest dla mnie - subiektywnie - prawidłowe podejście do sprawy.

Mój ton zapewne pozostawia wiele do życzenia, bo im dłużej jestem matką, tym bardziej denerwuje mnie brak szacunku do życia najmniejszych dzieci, które są jeszcze w brzuchu. Tak zwyczajnie: doświadczyłam, co to znaczy nosić dziecko w swoim łonie, i nie godzę się na szafowanie życiem nienarodzonych dzieci, tak samo jak nie godzę się na karę śmierci dla dorosłych. A obraźliwy i kpiący ton pani dziennikarki GW zwyczajnie mnie sprowokował, do czego przyznaję się bez bicia.

Jak bardzo noc odległa jest od dnia - w sensie odczuwania - doświadczył każdy, kto spędził noc w górach. Albo na pustyni (nie, nie byłam). Blisko dnia jest brzask i świt, ale nie spierajmy się tu o rzeczy błahe, gdy mowa o istotniejszych. Więc do rzeczy: pani redaktor jest daleka. Ot, co.

"I nie mogę znieść kłamstwa w służbie pieniądza, robiącego ludziom wodę z mózgu."

Zdanie to, jak widać, jest zdaniem ogólnym. A przyglądając się faktom, do których trzeba docierać, bo nie są podane na tacy przez media, oraz przyglądając się upadkowi dziennikarstwa w Polsce, uważam, że miałam wystarczające przesłanki, by je sformułować. Owszem, stylistycznie źle to zrobiłam, bo nie wynika z niego wprost, że to pieniądz robi ludziom wodę z mózgu (przykład - ostatnia złota afera).

Nie szkaluję zatem imienia pani redaktor - bo chyba o to, drogi N.,  chodziło, ale wysnuwam na jej i mnóstwie innych przykładów mój prywatny, subiektywny wniosek ogólny.


"Co do wody - ten kto wie i jest świadom, komu choć trochę zależy odpowiednie informacje znajdzie"

A z tym zdaniem zgadzam się w zupełności. Na przykład gdyby pani redaktor zadała sobie nieco trudu i znalazła choćby w Wikipedii hasło "spowiedź", a także zainteresowała się nauczaniem Kościoła w kwestii miłosierdzia, nie pisałaby bzdur, na które sobie pozwoliła.
Inaczej trudno mówić o rzetelności, prawda?

m.

poniedziałek, 15 października 2012

Wspanialec pani S.

Dziennikarka mojego ulubionego zamiennika kawy napisała przewspaniały komentarz do ostatniego głosowania nad projektem zakazującym aborcji. Oczywiście było to dawno temu, czyli przed weekendem, ale sprawa wciąż warta uwagi.

"Posłowie, którzy głosowali za dalszą pracą nad projektem zakazującym aborcji ze względu na ciężkie uszkodzenie płodu lub chorobę zagrażającą jego życiu, zdobyli punkty u ojca dyrektora. I z czystym sumieniem pójdą w niedzielę do spowiedzi."  - głosi lid owego wspanialca.



Z lidu jasno wynika, że pani redaktor uznała posłów popierających projekt za przedstawicieli jakiejś dziwnej pseudo-chrześcijańskiej sekty.
Dlaczego?
Ano żaden normalny katolik nie chodzi z czystym sumieniem do spowiedzi.

Co dalej?
Tylko lepiej. Czego się bowiem spodziewać po dziennikarce, która wiedzę o katolicyźmie czerpie najwyraźniej li i jedynie z faktu, że żyje w kraju okrzykniętym katolickim?

A więc: dla dzieci, które mają przed sobą dziewięć miesięcy życia w komfortowych warunkach w łonie matki, lepsza jest jak najszybsza śmierć, niż dożycie swojego czasu, jaki krótki nie miałby on być.
"Bóg tak chciał" - kpi sobie pani redaktor.

"Celem tego projektu jest zmuszenie kobiety do urodzenia, a nie zapewnienie dziecku humanitarnych warunków życia i śmierci. Posłów nie interesuje, że matka - by takie dziecko leczyć lub choćby tylko ulżyć mu w cierpieniu - musi chodzić po prośbie, bo zdrowotny "koszyk usług gwarantowanych" skrojony jest tak, by oszczędzać." - czytamy dalej.

Och, jakże ci wszyscy marni, zideologizowani dziennikarze lubią takie argumenty! Skoro prawo jest złe, nie zmieniajmy go, tylko pozwólmy na więcej zła. Państwo nie wspomoże? To zabijmy. Może tak samo należałoby postępować z przewlekle chorymi, a nawet z chorymi w ogóle? Skoro na wizytę u kardiologa na przykład trzeba czekać czasem półtora roku, dlaczego nie usuwać chorych, zamiast wreszcie zrobić porządek z idiotycznym systemem opieki zdrowotnej? Będzie mniej kłopotu.


To, oczywiście, nie koniec kwiatków. Otóż bowiem autorka sądzi, że według posłów, którzy byli za, matka "powinna być szczęśliwa, że Pan Bóg ją wyróżnił, dając wyjątkową szansę zapracowania na zbawienie. I niech dźwiga swój krzyż." I pyta na koniec - retorycznie - pani redaktor: "Ilu adoptowało takie [chore dziecko, które uniknęło rozczłonkowania bez znieczulenia i się urodziło] dziecko lub sponsoruje pomoc dla niego?"

I puenta:
"Ziobryści powołują się na nauczanie Jana Pawła II i swoją katolicką wiarę, którą postanowili narzucić wszystkim. Ta wiara zakłada miłosierdzie - ale o tym zapomnieli. Liczą na nagrodę w niebie. Tanio - cudzym kosztem."

Przypomina mi się dyskusja, którą nasz polski pan doktor od in vitro toczył z amerykańskim specem od naprotechnologii. Cały czas odwoływał się przy tym do wiary. Aż w końcu Amerykanin nie wytrzymał i zapytał, czy nasz rodak nie może zostawić wreszcie kwestii wiary i rozmawiać normalnie, jak naukowiec z naukowcem. Sic.

W tym właśnie problem wszystkich obrońców aborcji: nie mają argumentów. Muszą więc kpić, wyśmiewać katolicyzm jako broniący życia, robić szopkę, użalać się nad tymi, którzy użalania nie potrzebują, kłamać i  wskazywać złe rozwiązania socjalne, ale nie w celu ich usprawnienia, tylko jako usprawiedliwienie.

Nie mają argumentów, może poza słynnym "prawem do własnego brzucha" (a skoro matka ma prawo do brzucha, dlaczego dziecko nie ma mieć prawa do brzuszka?), poza klepaniem idiotyzmów o tym, że nie wiadomo, kiedy to coś w środku to jest człowiek, jakby genetyka miała dopiero zostać odkryta, poza zaśmiecaniem przestrzeni publicznej idiotycznymi dyskusjami o "wojnie światopoglądowej" i "zgniłych kompromisach".

Owszem, ten nasz obecny, aborcyjny kompromis jest naprawdę zgniły. Wystarczy poczytać o nadużyciach, o dzieciach, które mogłyby żyć, zostawianych na szafie w zimnej, metalowej misce, żeby sobie umarły i nie robiły kłopotu, wystarczy poobserwować rozpaczliwe próby szefa kliniki Dzieciątka Jezus, który - mimo, że to informacja publiczna, której nie może odmówić - nic nie chce powiedzieć o tym, jak wygląda legalna procedura aborcji. O kobietach, które ktoś zmusza do usunięcia dziecka, bo jest mu niewygodnie, a prawo nie bierze ich w obronę w żaden sposób.

Że za ostro? Że mogę mówić tylko w swoim imieniu? Że każda kobieta powinna decydować za siebie? Ależ tak. Tylko, że taka statystyczna kobieta zazwyczaj nie wie wszystkiego. Czy serce już bije? Czy dziecko będzie czuło ból? Jak będzie wyglądać "prosty zabieg"? Co z zaleceniem, żeby nie pokazywać kobiecie USG jej dziecka, bo mogłaby się rozmyślić? A wtedy kasa przepada...
A to wszystko ma przecież znaczenie, kiedy próbuje się podjąć tę koszmarną decyzję: zabić swoje dziecko, czy pozwolić mu żyć?
Że badania, sprawdzanie itp. mogą pomóc? A czy wyniki badań są pewne? Czy lekarze się nie pomylili?
W przypadku dzieci podejrzewanych o zespół Downa na przykład wystarczy zrobić badania o jeden dzień za późno - jeden dzień - żeby wskaźniki pokazywały, że dziecko może być chore. I to jest wskazanie do aborcji. Przeważająca większość takich podejrzewanych dzieci rodzi się zdrowiutka.

Tak, jak moje dziecko.


Czy o tym wszystkim wie pani redaktor Siedlecka, gdy tak gorliwie potępia podejście do kwestii życia i śmierci, prezentowane przez ludzi zastanawiających się nad kwestiami, które dla Siedleckiej są proste, by nie rzec: prostackie? Czy spróbowała czegoś się dowiedzieć, zanim napisała swój wspaniały komentarz? Czy ma jakieś konkretne argumenty - poza złym "pakietem socjalnym" - które mogłyby coś wnieść do dyskusji? Czy coś w ogóle wie na temat, na który tak chętnie, złośliwie i zajadle krzyczy?

Obawiam się, że nie. Że po prostu nie wie, o czym mówi, i dlatego może sobie jak potłuczona mówić tak swobodnie. Być może ją samą przeraża myśl, że miałaby się z niepełnosprawnym dzieckiem męczyć do końca życia, albo nawet te parę miesięcy po porodzie. W takim razie bardzo jej współczuję. Życzę, żeby kiedyś doświadczyła, jaka jest różnica między "zrobić dla swojego dziecka wszystko" a "zrobić dla swojej wygody wszystko".

A może chce po prostu zarobić punkty u naczelnego i z brudnym sumieniem nie iść w najbliższą niedzielę do spowiedzi?
To też mnie nie zdziwi.
W końcu każdy sądzi po sobie.

Ale jeśli pani redaktor nie jest w stanie zdobyć informacji potrzebnych do rzeczowej i względnie obiektywnej oceny informacji, którą otrzymała, niech przestanie hańbić zawód dziennikarza. Dziennikarz ma dawać czytelnikom prawdę, nawet w komentarzu! Uargumentowaną! A nie przepuszczone przez propagandową maszynkę "własne przekonania" od prawdy odległe jak noc od dnia.

Taką mam idealistyczną wizję dziennikarstwa.
I nie mogę znieść kłamstwa w służbie pieniądza, robiącego ludziom wodę z mózgu.
Przykro mi. Nic na to nie poradzę.

poniedziałek, 8 października 2012

Kłamstwa, kłamstwa



Pani pedagog z Wiązownicy wyraziła na swoim prywatnym profilu swoją prywatną opinię. Napisała mianowicie, że "w homoseksualizmie biorą udział częściowo czynniki genetyczne, ale największe znaczenie odgrywa odpowiednie wychowanie psychoseksualne w domu. Z całą pewnością można go leczyć, a nawet trzeba, bo nikt z tych ludzi nie czuje się prawdziwie szczęśliwym wewnętrznie".

I co?

I od razu Gazeta Wyborcza pisze o homofobii, zmusza kuratorium, żeby zajęło się sprawą, itp,itd, smażąc coraz bardziej sążniste teksty na temat domniemanej nietolerancji.

Czy wypowiedź pani pedagog to przykład homofobii?
Nie.
Homofobia to jednostka psychiatryczna i nie objawia się chęcią niesienia pomocy, lecz raczej wstrętem i chęcią zgładzenia z tego świata, patrz na przykład arachnofobia.
Pani pedagog jest homofobem?
Kłamstwo.
Sytuacja rozwija się tam, gdzie się zaczęła, czyli na FB. Powstaje profil z poparciem dla naszej pani pedagog. Pewien dziennikarz wiadomego organu, którego nazwisko tutaj pominę, by nie robić reklamy, pisze oburzony: "Zamieściła (...) kolejny wpis na temat homoseksualistów i dodała film, jak jeden z amerykańskich naukowców dowodzi, że homoseksualizm można wyleczyć. Dla Haśki tacy profesorowie są "wspaniali"." (pomijam kwestię odmiany nazwiska). Pan dziennikarz w kontrze cytuje oczywiście kilku ekspertów, którzy mówią bardzo mądre rzeczy: że "niestety, polskie szkoły i kadra pedagogiczna nie są w stanie zapewnić warunków do bezpiecznego, wolnego od stereotypów i uprzedzeń środowiska do nauki.", że "według Światowej Organizacji Zdrowia homoseksualizm nie jest chorobą".

Czy homoseksualizmu nie da się wyleczyć?
Kłamstwo.
Świadczą o tym wyleczeni z homoseksualizmu. Niezależnie od opinii WHO.
AIDS do niedawna uchodziła za nieuleczalną, a już jest pierwszy wyleczony.

Z pracownikiem kuratorium rozmawiał jeden z fejsbukowych sympatyków pani pedagog. I okazuje się, że wypowiedzi zarówno dyrekcji, jak osób z kuratorium zostały wyrwane z kontekstu, a sytuacja - wyolbrzymiona.
Postępowanie dyscyplinarne?
Kłamstwo.

Za "Wyborczą" wysoko w rankingu plasuje się "Wprost".



Czytamy w jednym z tekstów, że pan Hartman Jan mówi, iż ateiści są nieustannie obrażani i szkalowani przez Kościół, który oskarża ich o relatywizm moralny. Dalej w tym samym tekście: "Wielu ateistów pozoruje uczestniczenie w życiu Kościoła dla świętego spokoju. Według badań Tyrały prawie co trzeci niewierzący pod wpływem presji bliskich chodzi do kościoła. Prawie 70%  z nich wzięło też kościelny ślub."


Nie wierzę, ale chodzę.
Kłamstwo.

Pani minister-marszałek Kopacz, która ciągle zmienia zdanie w sprawie tego, co się działo w Smoleńsku/Moskwie oraz kto co komu powiedział lub nie.
Ziemia była przekopywana?
Kłamstwo.

Jedną z twarzy palikotowej zdaje się akcji "Ateiści wszystkich miast, łączcie się" została Maria Czubaszek. Pokazuje swoją twarz przy haśle: "Nie zabijam. Nie kradnę. Nie wierzę".
Nie zabijam?
Dwie aborcje?
Kłamstwo.

Nic nie wiedziałem o Amber Gold. Obniżę podatki. Polskim rodzinom poprawiła się jakość życia.
Kłamstwo. Kłamstwo. Kłamstwo.

Listę można ciągnąć i ciągnąć.
Kłamstwo wkrada się do naszej przestrzeni publicznej, a z niej - do przestrzeni prywatnej. W chaosie półprawd nie widzimy już  prawdy, nie potrafimy jej szukać. Nie myślimy logicznie, więc nie widzimy, że słowa-kłamstwa nijak się mają do rzeczywistości, którą opisują.

Kłamstwo szybko staje się naszą drugą naturą - a wtedy wybaczamy je wszystkim, przymykamy oko, udajemy głupich, byle tylko nie musieć się zmieniać, nie pracować nad sobą.
A dopóki my się nie zmienimy, nie zmieni się nic dookoła. I żadne marsze, demonstracje, akcje i kontrakcje, komisje śledcze i afery tego nie zmienią. I już.

Jeśli nie dojrzejemy szybko do społeczeństwa obywatelskiego, którego działanie opiera się na prawdzie, będzie źle. Oj, źle.

Prawda wyzwala - ale wymaga.
Łatwiej być narzekającym na własną bezsilność niewolnikiem kłamstwa.


P.S. Żeby było jasne: szanuję prawdziwych ateistów. Którzy są w stanie normalnie z katolikiem rozmawiać, którzy chcą zrozumieć, poznać, są ciekawi innego. Co innego "walczący ateiści",  którzy okrzyknęli się ateistami tylko po to, by móc walczyć z Kościołem, by mieć kartę w politycznych rozgrywkach. To nie ateizm, to nietolerancyjny antyklerykalizm.Tym państwu już dziękujemy.

niedziela, 7 października 2012

Tylko poważne oferty, czyli poezji ogłoszeń cd

Dziś tylko cytat. Jeden, za to długi. Ubawił mnie do łez.

Żródło: Gumtree, oczywiście.

"Poszukujemy osób do stałego pisania tekstów.

Praca ma charakter dorywczy/dodatkowy. Polega na systematycznym pisaniu artykułów tekstowych na wybrany temat.

Wymagania:

- Umiejętność pisania poprawnych stylistycznie tekstów (bez błędów ortograficznych),
- mile widziane zainteresowanie tematyką modową
- dostęp do komputera i internetu,
- wolny czas,
- kreatywność i pomysłowość,
- odpowiedzialność,
- miejsce zamieszkania (Kraków, okolice),
- znajomość języka angielskiego będzie dodatkowym atutem.

Oferujemy:

- elastyczność pracy,
- 3/4 zł za 1000 znaków (w zależności od artykułu),
- więcej szczegółów na e-mail.

Czekamy na poważne oferty."

Normalnie ubaw po pachy.
Chyba nawet w Oferii są wyższe stawki, choć wydaje się to niemożliwe.



piątek, 28 września 2012

Opozycja wykorzystuje

Przy okazji hecy z śp. Anną Walentynowicz, ekshumacjami, oburzeniem rodzin, nieudolnym tłumaczeniem się pani Kopacz, której nawet mi szkoda, gdyż uwierzyła, kiedy "powiedziano jej", że ziemia była przekopywana, i bierze winę na siebie, nie próbując nawet wskazać tego, kto jej tak powiedział - słowem: przy okazji kolejnej odsłony żałosnego spektaklu fundowanego nam za nasze pieniądze odezwały się znowu głosy, że "opozycja próbuje wykorzystać tragedię do celów politycznych".
(Fakt brania na siebie odpowiedzialności przez premiera skomentował fantastycznie Franciszek Kucharczak:  równie dobrze mógłby powiedzieć, że bierze prysznic - ja nic lepszego nie wymyślę, więc bez komentarza).

Wróćmy do wykorzystywania.
Być może moja naiwność przekracza przyjęte normy, ale zawszy wydawało mi się, że napięcie między rządzącymi a opozycją jest rzeczą pożądaną i dla dobra publicznego istotną. I że kiedy władza jest tak nieudolna, że znajdują się niezadowoleni z niej obywatele, których z kolei próbuje "przejąć" opozycja, biorąc się za załatwianie spraw tychże niezadowolonych obywateli, to normalny element politycznej gry.

Wydawało mi się też, że każda partia powinna dążyć do zdobycia władzy - bo do tego właśnie służą partie, a zwłaszcza partia opozycyjna powinna być tym zainteresowana, bo przecież jej opozycyjność wynika z zupełnie innej wizji państwa.

Wydawało mi się, i cały czas mi się wydaje, że jeśli rządząca partia czy koalicja jest na tyle kiepska i słaba, że oddaje opozycji pole, krzyki o "próbach wykorzystania tragedii" tylko potwierdzają tę nieudolność.

O, święta naiwności.
Telewizja mówi przecież co innego.

Zastanawiam się przy tym, co by było, gdyby to obecna opozycja - tuż po wygranych ostatnich wyborach - zaczęła krzyczeć, że takie przejęcie prezydenckiej władzy - choćby i w wyborach - było "wykorzystaniem tragedii do celów politycznych", że obecnie rządzący powinni w ogóle zrzec się udziału w wyborach i pozwolić na wystawienie do prezydentury wyłącznie opozycyjnych kandydatów, skoro taki był śp. prezydent. A ci wszyscy, co to po katastrofie zamiast zwolnienia dyscyplinarnego dostali awans - czy nie skorzystali przypadkiem na tragedii?

Ależ by się od razu podniósł krzyk. Że to dwie różne sprawy, bo przecież państwo zdało egzamin.

Może i zdało, tylko komisja egzaminacyjna była, zdaje się, kupiona.



czwartek, 27 września 2012

Podsłuchane

Poranne zakupy w osiedlowym sklepie. Pan, który przywozi towar, do swojego kolegi:
- Przez te ekshumacje to oni niedługo padną na pysk, pójdzie to wszystko ..., Kopaczka zniknęła z telewizorni, premier się nie pokazuje wcale, jeszcze tylko trochę i będzie koniec.

Pan, spotkany przypadkiem w drodze do piekarni:
- Ech, za moich czasów przedszkole kosztowało siedem tysięcy (pensja: 32 tysiące, dopytałam). A teraz? Teraz to ja mojej córce daję miesięcznie półtora tysiąca z emerytury dla dzieci, bo urodziła bliźniaki. Teraz wam, młodym, to jest naprawdę trudno, bardzo trudno.

Kuzynka cioci,  która na stałe mieszka w Atenach:
- U nas to politycy nie mogą sobie spokojnie chodzić po ulicy, albo zjeść obiadu w restauracji, bo im jedzenie z talerzy zrzucają.

I tak dalej, i tak dalej.

Gdzie nie pójdę, słyszę strzępy rozmów, pretensje, oskarżenia. I ani słowa o Kaczyńskim. Na językach jest Tusk. I dużo, bardzo dużo epitetów. 

Przypuszczam, że jak się zacznie, to pójdzie szybciutko. Jak kula śniegowa.
Trzask-prask, tusk-plusk.

czwartek, 6 września 2012

Katedrowi - najgorszy gatunek wykładowcy


czyli odpowiedź na tekst profesora Zbigniewa Mikołejki pt "Wózkowe - najgorszy gatunek matki".

Ich winy są najzupełniej oczywiste. Te nigdy nie udzielone odpowiedzi. Wykłady puszczone samopas, w jakimkolwiek kierunku, a najlepiej – nie na temat. To ich durne puszenie się swoim stopniem naukowym, które uczyniło z nich – przynajmniej we własnym mniemaniu – elitę intelektualną. Patrzę więc, jak to stoją i gdaczą, jak stroją fochy, uważając się za Bóg wie co. Jak pytlują nieprzytomnie, gdy tymczasem studenci grają w snejka albo zasypiają na ławkach. Studenci najwyraźniej potrzebni im do tego, żeby coś znaczyć. Być Kimś. Domagać się urojonych praw i zawieszenia społecznych reguł. Nie chodzi o wszystkich wykładowców. Niektórzy są najzupełniej w porządku. Chodzi o katedrowych – mający o sobie zbyt wysokie mniemanie, nudny i najbardziej ekspansywny segment polskiego szkolnictwa wyższego. Szkolnictwa w natarciu, zawsze stadnego i rozwielmożnionego nad miarę. Pieszczącego w sobie poczucie wybraństwa i bezczelnie niegodzącego się na żadne ograniczenia.
Gdy domagają się dla siebie szczególnego traktowania – a domagają się go zawsze! – to wypychają na pierwszy plan swój dorobek naukowy. Że to on jest ich mandatem społecznym. A któż głośno odmówi im doświadczenia? Okaże się tak zarozumiały i bezczelny? Ale tytuł to zwykle alibi. Pretekst, żeby nic nie robić. Aby nie pracować i nie rozwijać się (czy widzieliście kiedyś katedrowego piszącego artykuł?)
Nawet ich rozmowy są o niczym. I wykłady. Magma słów bez znaczenia. Słowotoki – i tyle. 


Dla tych, którym nie chce się szukać, zacytuję ogólnodostępny fragment: 

"Ich winy są najzupełniej oczywiste. Te nigdy niedomknięte furtki. Dzieciaki puszczone samopas, gdziekolwiek, a najlepiej na mój trawnik. To ich durne puszenie się świeżym macierzyństwem, które uczyniło z nich - przynajmniej we własnym mniemaniu - królowe balu. Patrzę więc, jak to idą i gdaczą, jak stroją fochy, uważając się za Bóg wie co. Jak pytlują nieprzytomnie, gdy tymczasem ich potomstwo obrzuca się piachem albo wyrywa sobie nawzajem włosy. Dzieci najwyraźniej potrzebne im do tego, aby coś znaczyć. Być Kimś. Domagać się urojonych praw i zawieszenia społecznych reguł. Nie chodzi o młode matki. Te są najzupełniej w porządku. Chodzi o wózkowe - wojowniczy, dziki i ekspansywny segment polskiego macierzyństwa. Macierzyństwa w natarciu, zawsze stadnego i rozwielmożnionego nad miarę. Pieszczącego w sobie poczucie wybraństwa i bezczelnie niegodzącego się na żadne ograniczenia.
Gdy domagają się dla siebie szczególnej tolerancji - a domagają się jej zawsze! - to wypychają na pierwszy plan dzieci. Że to dla tych bachorków. A któż odmówi dziecku? Okaże się tak nieczuły i paskudny? Ale dzieci to zwykle alibi. Pretekst, by nic nie robić. Aby nie pracować i nie rozwijać się (czy widzieliście kiedyś wózkową czytającą książkę?). Nawet ich rozmowy są o niczym. Magma słów bez znaczenia. Słowotoki - i tyle."

A komentarz? 

Proszę bardzo. 

Kto nie urodził i nie wychowuje swojego dziecka w naszych pięknych czasach, tak, teraz, w czasach niżu demograficznego, zapaści rodzicielstwa, ogólnego zdziwienia i potępienia, którym raczone są kobiety zamiast kariery wybierające macierzyństwo, oraz rosnący proporcjonalnie do ilości potomstwa stopień tychże uczuć - niech milczy. Choćby był i filozofem, i profesorem. 

Rozumiem, że jako jeden i drugi Zbigniew Mikołejko czuje się powołany do nagłaśniania zjawisk, które zauważa. Ale są dwa sposoby poznawania obcej rzeczywistości: od wewnątrz i z zewnątrz. I kto nie pozna od wewnątrz rzeczywistości polskiego macierzyństwa A.D. 2012, szalonej zaiste troski państwa o wzrost demograficzny, uprzejmości innych Polaków w komunikacji miejskiej i kolejce, troski o prawa pacjenta i jego dobrą informację, opieki fantastycznie zarządzanej służby zdrowia w ogóle jako takiej - kto nie doświadczy na sobie wszystkich trudności związanych z popychaniem tego wózka - albo wózków - niech milczy. 

Milczeniem bowiem nie skrzywdzi nikogo.

P.S. Dlaczego o wykładowcach? A dlaczego nie? Można przecież taki tekst napisać o każdej, ale to każdej grupie społecznej. Spróbujcie sami podstawić sobie przedstawicieli różnych zawodów.
Miłej zabawy.

środa, 1 sierpnia 2012

Bunt

Zebrało mi się na bunt.
Taki zwykły, ludzki. Obywatelski.

Przeciwko homo-parom które chcą być uznane za małżeństwa, choć ekonomia radzi, by nigdy tego nie robić. O zdrowym rozsądku nie wspominając.

Przeciwko polityce polegającej na przedstawianiu siebie i swoich licznych porażek jako sukcesów, propagandzie dobrobytu, wydawaniu państwowych (również moich) pieniędzy na nie wiadomo co, a na pewno nie na to, na co nas stać.

Przeciwko antydemograficznej propagandzie tych, którzy na niej zarabiają.

Przeciwko ludziom, którzy - świadomie albo zmanipulowani - zakłamują historię.

Przeciwko wszystkim tym grupom interesu, w których interesie nie leży interes Polski.

Przeciwko chamskiemu antyklerykalizmowi, który musi posiłkować się kłamstwem, by zasiać zamęt.
Przeciwko całemu temu kłamstwu, w którym przyszło mi żyć.
A kto jest ojcem kłamstwa, wiadomo.

Mam dość demokracji, która jest kpiną z demokracji, kapitalizmu, który jest iluzją kapitalizmu. Skorumpowanej władzy i nieudolnej opozycji.

Mam dość krzywdzącej polityki wyciągania pieniędzy z najpłytszych kieszeni.

Mam dość ideologii pieniądza i władzy na najwyższych szczeblach, żałosnego przytakiwania na niższych i zidiocenia na najniższych, podłączonych do telewizora jak do życiodajnej kroplówki.

I co mam z tym buntem zrobić?

Zamarynować jak ogórki?

sobota, 14 lipca 2012

Dziennik wdzięczności

Prasa jednak bywa bardzo inspirująca.

W "Twoim Stylu", w dziale "trening osobisty" znalazłam taką oto poradę, jak być szczęśliwą:

"Jeśli wierzysz w afirmacje, czyli pozytywne komunikaty (ich skuteczność jest udowodniona, ale wiele osób uważa je za szamanizm), możesz prowadzić wieczorem "dziennik wdzięczności"." W myślach, przed zaśnięciem. Wymieniaj wszystko, za co jesteś wdzięczna: wspaniałego męża i mądre dzieci, zdrowych i kochanych rodziców, piękny widok z okna. A także drobne przyjemności dnia codziennego: to, że było dzisiaj słońce."

Cóż. U chrześcijan ta "metoda" nazywa się po prostu - modlitwą dziękczynną. Razem z rachunkiem sumienia i prośbami do Stwórcy składa się na wieczorną z Nim rozmowę. Jak widać, nie jest to smutny, codzienny, przykry, chrześcijański obowiązek, ale rzecz pozytywna, zalecana nawet przez "Twój Styl". Niesamowite.

Szkoda, że autorki tekstu nie wspominają nic o aktach strzelistych.

piątek, 13 lipca 2012

Brzozowi eksperci

Tak, tym razem będzie o Smoleńsku.

Przeczytałam bowiem w nieco nieświeżej "Polityce" (które to czasopismo czytam okazyjnie, ponieważ pieniędzy mi na nie szkoda) wywiad z kolejnym ekspertem od katastrof lotniczych, profesorem Pawłem Artymowiczem.

Wywiad, intrygująco (i niezgodnie z treścią) zatytułowany "Brzoza przegrywa", zdecydowanie daje do myślenia.

Zaczyna się wiarygodnie. Bohater wywiadu przedstawiony jest jako fizyk i pilot. Paskudna Wikipedia podpowiada co prawda, że jest astrofizykiem, który zajmuje się, cytuję, "badaniami nad pochodzeniem i ewolucją gwiazd powdójnych i układów planetarnych, dynamiką dysków astrofizycznych" oraz m.in. fizyką pyłu międzygwiazdowego. Jak z Lema. Ale umiejętności dokonywania obliczeń są pewnie uniwersalne. W końcu fizyka to fizyka.

Dowiadujemy się po kolei, że Artymowicz poczuł się jako Polak i pilot dotknięty tragedią smoleńską i spróbował swoich sił w wyjaśnianiu zagadki tupolewa. Zaczął od krytyki obliczeń Biniendy. Krytyka brzmi logicznie i naukowo - może dlatego, że przeciętny humanista nie jest w stanie stwierdzić, czy Artymowicz ma rację, czy nie. Niech więc ma. Dodaje do tego, że Binienda nie chce się spotkać w dyskusji oraz upublicznić danych wyjściowych użytych do obliczeń. I że nie on jeden uważa te obliczenia za nierzetelne. Wszystko, co (naukowego) mówi potem Artymowicz, jest logiczne. Wreszcie jakieś argumenty przeciwko zamachowi i za brzozą, by tak rzec. Że duraluminium, że aluminium w brzozie, a brzoza na skrzydle.

Gorzej z warstwą "polityczną" wywiadu. Otóż nasz bohater przyznaje niejako, że Binienda łamie standardy nauki, i stawia go w bardzo złym świetle, opisując jego niechęć do spotkania się z krytyką. Cóż - wiadomo, że świat naukowy nigdy nie był zgodny i jednorodny, więc i to można zrozumieć.

Później Artymowicz dodaje, że jego wyniki są zgodne z wynikami komisji Millera i jej scenariuszem przebiegu wydarzeń. Brzmi nieco dziwnie, ale skoro naukowcowi tak wyszło, cóż innego może powiedzieć.

Najgorzej niestety wypada końcówka wywiadu. Otóż nasz astrofizyk twierdzi, że przyczyną tragedii były przede wszystkim... błędy pilotów.
"Nie ma na świecie pilota, który nie potrafiłby zatrzymać opadania sprawnego samolotu na żądanej wysokości. Moja prywatna interpretacja jest taka, że z jakichś względów piloci dopuścili się przekroczenia bariery bezpieczeństwa. Prawdopodobnie chcieli zobaczyć ziemię". I dalej: "Problemem była współpraca załogi".

A jeszcze dalej - kluczowe zdania:

"Ponadto, jak wiemy, w kokpicie znajdowało się za dużo osób, co przeszkadzało. Najwyraźniej zbyt wiele zadań spadło na majora Protasiuka. (...) nie wykluczam też też pewnych odstępstw od procedur po stronie Rosjan.Ale ich ewentualne błędy na pewno nie były zasadniczą przyczyną tragedii".

Z Pawłem Artymowiczem rozmawiał Marcin Rotkiewicz. Myślicie, że zapytał o "na kursie i ścieżce"?
Ależ skąd

Sam bohater wywiadu pisze na swoim blogu:  "mam wysoki indeks Hirscha h=25 oraz 4.1 razy wiecej cytowań na pracę niż średnia w mojej dziedzinie - fizyce. Całkowita liczba cytowań przekracza 2700. Dla porównania, prof. Binienda mial w 2011 dużo niższy wskaźnik h=8 oraz 1.18 razy średnia liczbę cytowań na pracę, w dziedzinie inżynierii. dr Nowaczyk ma w porównaniu ze mną b. mały samodzielny dorobek naukowy". To też daje do myślenia.

Więc co mam o tym wszystkim myśleć?
Dlaczego mam uznać badania jednego naukowca za dobre, a innego za złe, bo tak mówi jeden lub drugi naukowiec?
Skąd mam wiedzieć, który z nich dąży do prawdy, a który - nie? Albo z jakim przedzałożeniem, zaciemniającym obraz, próbują jej dowieść?
Jak mam znaleźć sens w kolejnych badaniach, symulacjach, doniesieniach i wywiadach, jeśli nie mam pojęcia o fizyce i zagadnieniach lotniczych, a żaden z ekspertów nie wydaje się bezstronny?

Jak się domagać dochodzenia do prawdy, a nie do wersji wygodnej dla którejkolwiek ze stron?

I co z nielogicznością teorii głoszonych przez środowiska prorządowe? Przecież one się zmieniają co chwila, nagłaśniane przez media. Są niespójne i niekonsekwentne, i co chwilę wywołują sprzeciw kogoś z bliskich, którym chyba najbardziej na prawdzie zależy.

I ostatnia rzecz, która męczy mnie najbardziej: czy w każdej sprawie, która budzi wątpliwości, rząd postępuje tak jak w sprawie Smoleńska?

Bo zaczynam się obawiać, że tak.