sobota, 14 lipca 2012

Dziennik wdzięczności

Prasa jednak bywa bardzo inspirująca.

W "Twoim Stylu", w dziale "trening osobisty" znalazłam taką oto poradę, jak być szczęśliwą:

"Jeśli wierzysz w afirmacje, czyli pozytywne komunikaty (ich skuteczność jest udowodniona, ale wiele osób uważa je za szamanizm), możesz prowadzić wieczorem "dziennik wdzięczności"." W myślach, przed zaśnięciem. Wymieniaj wszystko, za co jesteś wdzięczna: wspaniałego męża i mądre dzieci, zdrowych i kochanych rodziców, piękny widok z okna. A także drobne przyjemności dnia codziennego: to, że było dzisiaj słońce."

Cóż. U chrześcijan ta "metoda" nazywa się po prostu - modlitwą dziękczynną. Razem z rachunkiem sumienia i prośbami do Stwórcy składa się na wieczorną z Nim rozmowę. Jak widać, nie jest to smutny, codzienny, przykry, chrześcijański obowiązek, ale rzecz pozytywna, zalecana nawet przez "Twój Styl". Niesamowite.

Szkoda, że autorki tekstu nie wspominają nic o aktach strzelistych.

piątek, 13 lipca 2012

Brzozowi eksperci

Tak, tym razem będzie o Smoleńsku.

Przeczytałam bowiem w nieco nieświeżej "Polityce" (które to czasopismo czytam okazyjnie, ponieważ pieniędzy mi na nie szkoda) wywiad z kolejnym ekspertem od katastrof lotniczych, profesorem Pawłem Artymowiczem.

Wywiad, intrygująco (i niezgodnie z treścią) zatytułowany "Brzoza przegrywa", zdecydowanie daje do myślenia.

Zaczyna się wiarygodnie. Bohater wywiadu przedstawiony jest jako fizyk i pilot. Paskudna Wikipedia podpowiada co prawda, że jest astrofizykiem, który zajmuje się, cytuję, "badaniami nad pochodzeniem i ewolucją gwiazd powdójnych i układów planetarnych, dynamiką dysków astrofizycznych" oraz m.in. fizyką pyłu międzygwiazdowego. Jak z Lema. Ale umiejętności dokonywania obliczeń są pewnie uniwersalne. W końcu fizyka to fizyka.

Dowiadujemy się po kolei, że Artymowicz poczuł się jako Polak i pilot dotknięty tragedią smoleńską i spróbował swoich sił w wyjaśnianiu zagadki tupolewa. Zaczął od krytyki obliczeń Biniendy. Krytyka brzmi logicznie i naukowo - może dlatego, że przeciętny humanista nie jest w stanie stwierdzić, czy Artymowicz ma rację, czy nie. Niech więc ma. Dodaje do tego, że Binienda nie chce się spotkać w dyskusji oraz upublicznić danych wyjściowych użytych do obliczeń. I że nie on jeden uważa te obliczenia za nierzetelne. Wszystko, co (naukowego) mówi potem Artymowicz, jest logiczne. Wreszcie jakieś argumenty przeciwko zamachowi i za brzozą, by tak rzec. Że duraluminium, że aluminium w brzozie, a brzoza na skrzydle.

Gorzej z warstwą "polityczną" wywiadu. Otóż nasz bohater przyznaje niejako, że Binienda łamie standardy nauki, i stawia go w bardzo złym świetle, opisując jego niechęć do spotkania się z krytyką. Cóż - wiadomo, że świat naukowy nigdy nie był zgodny i jednorodny, więc i to można zrozumieć.

Później Artymowicz dodaje, że jego wyniki są zgodne z wynikami komisji Millera i jej scenariuszem przebiegu wydarzeń. Brzmi nieco dziwnie, ale skoro naukowcowi tak wyszło, cóż innego może powiedzieć.

Najgorzej niestety wypada końcówka wywiadu. Otóż nasz astrofizyk twierdzi, że przyczyną tragedii były przede wszystkim... błędy pilotów.
"Nie ma na świecie pilota, który nie potrafiłby zatrzymać opadania sprawnego samolotu na żądanej wysokości. Moja prywatna interpretacja jest taka, że z jakichś względów piloci dopuścili się przekroczenia bariery bezpieczeństwa. Prawdopodobnie chcieli zobaczyć ziemię". I dalej: "Problemem była współpraca załogi".

A jeszcze dalej - kluczowe zdania:

"Ponadto, jak wiemy, w kokpicie znajdowało się za dużo osób, co przeszkadzało. Najwyraźniej zbyt wiele zadań spadło na majora Protasiuka. (...) nie wykluczam też też pewnych odstępstw od procedur po stronie Rosjan.Ale ich ewentualne błędy na pewno nie były zasadniczą przyczyną tragedii".

Z Pawłem Artymowiczem rozmawiał Marcin Rotkiewicz. Myślicie, że zapytał o "na kursie i ścieżce"?
Ależ skąd

Sam bohater wywiadu pisze na swoim blogu:  "mam wysoki indeks Hirscha h=25 oraz 4.1 razy wiecej cytowań na pracę niż średnia w mojej dziedzinie - fizyce. Całkowita liczba cytowań przekracza 2700. Dla porównania, prof. Binienda mial w 2011 dużo niższy wskaźnik h=8 oraz 1.18 razy średnia liczbę cytowań na pracę, w dziedzinie inżynierii. dr Nowaczyk ma w porównaniu ze mną b. mały samodzielny dorobek naukowy". To też daje do myślenia.

Więc co mam o tym wszystkim myśleć?
Dlaczego mam uznać badania jednego naukowca za dobre, a innego za złe, bo tak mówi jeden lub drugi naukowiec?
Skąd mam wiedzieć, który z nich dąży do prawdy, a który - nie? Albo z jakim przedzałożeniem, zaciemniającym obraz, próbują jej dowieść?
Jak mam znaleźć sens w kolejnych badaniach, symulacjach, doniesieniach i wywiadach, jeśli nie mam pojęcia o fizyce i zagadnieniach lotniczych, a żaden z ekspertów nie wydaje się bezstronny?

Jak się domagać dochodzenia do prawdy, a nie do wersji wygodnej dla którejkolwiek ze stron?

I co z nielogicznością teorii głoszonych przez środowiska prorządowe? Przecież one się zmieniają co chwila, nagłaśniane przez media. Są niespójne i niekonsekwentne, i co chwilę wywołują sprzeciw kogoś z bliskich, którym chyba najbardziej na prawdzie zależy.

I ostatnia rzecz, która męczy mnie najbardziej: czy w każdej sprawie, która budzi wątpliwości, rząd postępuje tak jak w sprawie Smoleńska?

Bo zaczynam się obawiać, że tak.


piątek, 6 lipca 2012

Dziennikarstwo, teza i irytacja

Uch, jak mnie denerwuje takie "dziennikarstwo"!

Rozumiem, że media w Polsce muszą polaryzować obywateli, żeby wyraźnie było widać, kto gdzie siedzi albo stoi, bo wyraźne kontrasty są niezastąpione w medialnej narracji, a rzeczowe historie - zwyczajnie nudne, nie to, co gra na emocjach. 
Rozumiem, że od mediów internetowych, wbrew ich pre-tendencjom, nie należy wymagać zbyt wiele, a już zwłaszcza od tzw. publicystyki, ale są pewne granice. Pisanie artykułów pod tezę uważam po prostu za koniec dziennikarstwa. I już. Pod tezę to sobie można pisać felietony, a i tak zaraz ktoś coś wypomni.

Tym razem ofiarą moich żądań padła ofiarą dziennikarka wp.pl. Żądań rzetelności, oczywiście.
Napisała ona, w ramach raportu specjalnego o in vitro, tekst. Temat nośny, chodliwy i emocjonalny. I bardzo denerwujący dla kogoś, kto o in vitro i okolicach wie nieco więcej, niż to, że chodzi o jakieś dziecko z probówki.

I cóż my mamy w tym tekściku?
Wszystko, ach, wszystko. I nic zarazem.
Tekst znalazł się w dziale wiadomości, bo nie ma niestety działu "quasi-reportaż zaangażowany z tezą".
Jak napisać ów nowy wybryk gatunkowy?

Po pierwsze: wybrać tezę. Najlepiej chodliwą. Taką, co budzi emocje.
Po drugie: dobrać do niej bohaterów. Najlepiej z parciem na media, żeby było łatwo. Albo takich, którzy akurat potrzebują promocji i nie odmówią.
Po trzecie: zadbać o to, żeby bohaterowie mówili językiem barwnym, soczystym, emocjonalnym. I krytycznym wobec przeciwników tezy. Niech obrażają, niech mówią nieprawdę - to ich nieprawda, każdy może mieć własną.
Po czwarte: dla zmylenia przeciwnika wstawić ze dwie wypowiedzi zwolenników anty-tezy. Krótkie, zwięzłe, bez emocji.
Po piąte: z dostępnych faktów wybrać te sprzyjające. O reszcie się nie nawet zająknąć, żeby nie zepsuć tezy.
Po piąte: mówić do emocji, nie do rozumu. Czytelnicy nie myślą przecież logicznie, tylko emocjonalnie, więc i dziennikarz powinien.
Po szóste: porównywać. Dużo porównywać. Zwolenników tezy do ludzi wcześniej obdarzonych społecznym szacunkiem (o ile da się takich znaleźć). Przeciwników tezy do ludzi ograniczonych. Problem do innych, poważnych problemów, które zostały już "oswojone" (na zasadzie: i proszę, tamto się dało, i to się uda".


Efekty przeczytajcie sobie sami tutaj.

Nie oczekujcie rzetelności, bezstronności, zbierania wszystkich opinii, próby przedstawienia rzeczywistości inaczej niż na czarno-biało. Nie oczekujcie, że się czegoś dowiecie. Nie oczekujcie w zasadzie niczego. No, może poza irytacją. Bo z tekstu wynika, że PiS to barbarzyńcy. Kościół chce niesuwerennej Polski. Demokracja nie polega na rządach większości. In vitro to sposób leczenia, dzieci "z próbówki" są przez społeczeństwo polskie dyskryminowane, a zamrożone zarodki nie mogą stanowić przeszkody na drodze do szczęścia bezpłodnym rodzicom. I tyle.

Nic nowego. Nawet irytacja jak zwykle.

A mnie się wciąż czasem marzy, że dziennikarstwo podnosi się z ruin.
Ech.