sobota, 21 maja 2011

Nieśmiertelność grafomana

Śledziłam ostatnio dyskusję (o ile można ją tak nazwać) toczącą się na blogu Pawła Pollaka. Oscylowała ona wokół recenzji, zupełnie zasłużenie złośliwej, pewnego poradnika dla początkujących autorów, którego autora nie wymienię, bo grafomaństwu reklamy robić nie zamierzam. Paweł Pollak w swojej recenzji przytacza znamienny cytat z owego wiekopomnego dzieła. Ów cytat odpowiada na pytanie, jaka jest różnica między grafomanem i pisarzem. Otóż "ten pierwszy pisze, a drugi pisze i dostaje za to pieniądze”.

Wow.

Szukając dziś pewnych informacji, zupełnie niechcący, skierowana przez wujka G. trafiłam na stronę pewnego autora - w jego własnym mniemaniu - felietonów. Szata graficzna owej strony woła o pomstę do nieba, a treść jest jeszcze straszliwsza niż forma. O co naprawdę trudno, zaręczam. Dla lepszego zobrazowania pozwolę sobie zacytować (bez poprawek):

"Obiecałem dziś sobie, że będzie krótki felieton. Trzeba coś pisać zeby nie wypaść z gry, a jednocześnie się zbytnio nie namęczyć i nie narobić. Z czytelnikiem jak z kobietą, trzeba go króko trzymać przy sobie, i od czasu do czasu konkretnie zerżnąć żeby nie fochował (w sensie napisać coś dobrego by nie uciekł do konkurencji)".

Przeszłabym nad tym do porządku dziennego - cóż szkodzi jeden grafoman więcej, internet jest pojemny i nie takie rzeczy zniesie. A do czytania nikt przecież nie zmusza. Ale zauważyłam migającą w rogu reklamę książki. Książki nikogo innego, jak naszego autora. Który pisze o sobie, seksie, kobietach, sobie, seksie, sobie, banałach, sobie, sobie, sobie. I seksie. I kobietach. Próbuje przy tym wspinać się na wyżyny neofrazeologii, która w skutkach bywa gorsza od neofaszyzmu. I zazwyczaj mu się to udaje.

A jak doszło do wydania książki? (Tytułu nie podam. O, nie.)

Sponsorzy rekrutujący się spośród czytelników bloga zasilili konto autora kwotami, które wystarczyły na spełnienie marzenia felietonisty: wydanie książki.

Oczywiście, własnym sumptem.

Taką usługę gwarantuje Wydawnictwo Poligraf. A opisuje ją tak:

"Możesz (...) wydać swoją książkę i godziwie na niej zarobić. Co więcej – nie musisz się znać na niuansach wydawniczych – my zajmiemy się wszystkim od strony technicznej. To dla Ciebie niezwykła okazja. Wyobraź sobie, jakby to było, gdyby Twoja książka odniosła sukces, a Ty sam znalazłbyś się na okładkach czasopism…
Nie mówiąc już o tym, że zapewniamy obecność Twojej książki m.in. w Bibliotece Narodowej w Warszawie i Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie. Biblioteki te będą przechowywać Twoją książkę wieczyście! W ten sposób zapewnisz sobie nieśmiertelność."

I tak dalej, i tak dalej.

Kłopot w tym, że ten prosty sposób wykorzystują na zyskanie nieśmiertelności ludzie, których prawie* wszystkie szanujące się wydawnictwa wolą trzymać na odległość znacznie większą niż dłuższy bok maszynopisu.

A potem takie produkty książkopodobne trafiają na empikowe półki. Do towarzystwa książkom z prawdziwego zdarzenia.

Aaaaaaaa.

Próbowałam raz przeczytać jedną z takich książek. Po raz pierwszy w życiu poddałam się po piętnastu - PIĘTNASTU! - stronach. Pisarze, którzy nie zarabiają, wychodzą ze swoich nisz i nor. Robi się groźnie.

Grafomanom mówmy stanowczo NIE!





*Prawie, bo - o czym już pisałam - niestety zdarzają się wydawnictwa, które firmują takie straszliwce, promują je i są dumne ze swoich autorów, przynajmniej publicznie i oficjalnie. Podejrzewam, że prywatnie siedzą i się wstydzą.