wtorek, 8 lutego 2011

Produkty książkopodobne

Książka, jaka jest, każdy widzi - wydawałoby się.
Okładka, zadrukowane strony w środku, nadrukowana cena.
A treść? Nieistotna.

O wiele istotniejsze jest, na jaką reklamę starczy budżet oraz co napiszą recenzenci.

A napiszą oczywiście dobrze, bo przecież wydawnictwo poprosiło ich o zdanie, a wtedy czują się docenieni i zauważeni, a to poprawia im recenzencki komfort psychiczny, więc piszą dobrze, by znowu zostać docenieni, i kółko się zamyka.

Recenzenci internetowi, czyli blogerzy-czytacze, też piszą dobrze o wszystkim - bo książki przychodzą do nich gęsiego za listonoszem jak za panią matką, a przecież wydawnictwo mogłoby się obrazić i więcej książek nie przysłać.

Koszmarkami zagranicznej produkcji tłumaczonymi w pośpiechu przez samozwańczych tłumaczy (jeśli nie, to przepraszam i tym bardziej jestem zdumiona) zajmować się nie muszę. Gorzej jest z polską prozą współczesną.

Polskie książki bowiem zazwyczaj są przeciętne, czasami bardzo dobre, a coraz częściej - tragiczne.

Tragiczne produkty książkopodobne - czyli szmiry.

Niezastąpiona ciocia Wiki podpowiada, że szmira to "utwór literacki, przedstawienie teatralne, obraz, wyrób pamiątkarski itp. bez wartości artystycznej lub o niskiej wartości".

Dodaje też, że jest to słowo zapożyczone z hebrajskiego, w którym - uwaga! - pierwotnie oznaczało amulet, czyli rzecz bardzo osobistą i cenną.

A nasze szmiry krajowe spełniają dwie te definicje naraz.

Wyrób bez wartości artystycznej - ależ owszem.
Rzecz bardzo osobista - ależ tak. Gorsza niż pamiętnik, bo w pamiętniku autor opisuje, co się zdarzyło, a w tzw. literaturze - co podpowiada mu wyobraźnia, i to drugie jest zazwyczaj o wiele, wiele gorsze. Niezależnie od płci.
Rzecz cenna - oczywiście. Cenność zaczyna się zazwyczaj od 24.99.

A kto ponosi winę za taki stan rzeczy?

Autorzy? Ależ każdy ma prawo pisać, co mu się żywnie podoba, byleby tego innym nie tkał pod oczy i nie zachwycał się własnym geniuszem. Wyobrażonym.

Ludzie z działów promocji? Przecież oni nie mają wpływu na to, jakie książki są wydawane. Mają za to wpływ na ich sprzedaż, a ta sprzedaż ma wpływ na ich wynagrodzenie. W ramach autodywersji projektują czasami okładki.

Za treść książki bowiem odpowiadają redaktorzy.
To redaktor bowiem przyjmuje książkę i ją wypuszcza na rynek.
To redaktor powinien pracować nad książką razem z autorem, aż nabierze ona pożądanych kształtów. Jeśli, oczywiście, książka jest tego warta.

To redaktor powinien szlifować diament, który trafia na jego stół, aż uzyska gotowy do pokazania światu brylant.

A my na półkach znajdujemy ładnie (albo i nie) zapakowane i opisane otoczaki, udające diamenty, do samodzielnego szlifowania.

Bywają jeszcze na szczęście prawdziwi redaktorzy. I dzięki im za to.

1 komentarz: