środa, 23 lutego 2011

(prawie) koniec

Postawiłam ostatnią kropkę w przedredakcyjnej wersji.
Ma o dziewięć stron za dużo. To przez wywiady.

Wywiady były najlepszą rozrywką przy pisaniu.

Przy pierwszym byłam tak zdenerwowana, że przez pierwszy kwadrans prawie nie rozumiałam, co mówi do mnie mój "badany". Na szczęście był sympatyczny, a ja potem miałam niespodziankę, spisując nagranie.

Cała historia tych wywiadów jest zabawna.
Przed jednym spadłam ze schodów. Na szczęście P. tego nie widział. To był zresztą najlepszy wywiad.

Wywiad z W. nagrywałam na dwa dyktafony. Na żadnym się nie nagrał. Notatek nie robiłam, żeby móc uważnie słuchać. Po przyjściu do domu rzuciłam się do komputera - i spisałam. Całe trzy strony zamiast dziesięciu.

M. spóźnił się na spotkanie ponad godzinę. Czekałam w redakcyjnej kawiarni, dzwoniąc co jakiś czas na wszystkie posiadane numery tylko po to, żeby usłyszeć, że nie da się nagrać wiadomości, bo poczta głosowa jest zapchana.

Mniej radosną częścią było grzebanie się w grząskim bagienku domysłów i przypadków, które nie miały wiele wspólnego z teoriami głoszonymi na konferencjach naukowych. Konferencje zresztą przestały się po kilku latach odbywać, bo... skończyły się tematy referatów.

Najbardziej interesujące mnie pytanie pozostało (oczywiście) bez odpowiedzi.

Kto z dziennikarzy śledczych w Polsce jest na usługach służb?

Pytanie, które zamyka usta. Kończy dyskusję.
Najbardziej kuszące pytanie.

Wrócę do niego, jak tylko uporam się z nieśmiertelną listą rzeczy-do-skończenia.
A lista zaczyna się od nieukończonego książkowego projektu. Zaraz po nim jest drugi zaczęty książkowy projekt. Oraz trzeci zaczęty książkowy projekt.

Wszystko oczywiście postawi na głowie coraz większe życie wewnętrzne, które właśnie kopie mnie w żebra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz