wtorek, 15 listopada 2011

To już jest koniec

Koniec studiów, znaczy.

I koniec zabawy z pracą licencjacką, w związku z którą dużo zawdzięczam wielu różnym osobom, których nie będę tu wymieniać z nazwiska, bo co im będę obciach robić.

Zabawa, swoją drogą, byłą przednia. Jako że robiłam wywiady, a wywiady zawsze dają dużo radości.

Gdy się na przykład jedzie do innego miasta w takim stresie, że przez pierwsze pół godziny wywiadu nie rozumie się ani słowa z tego, co mówi rozmówca.

Gdy się nagrywa wywiad na dwa (DWA!) dyktafony i na sam koniec świetnej rozmowy odkrywa się, że ani jeden nie był włączony jak należy. Po czym biegnie się do domu z wywiadem w głowie i spisuje się, co było. Dzięki czemu wychodzi skondensowane kilka stron zamiast szesnastu. (Akurat w tym przypadku nie mam do siebie pretensji, gdyż to nie był pierwszy wywiad z tym dziennikarzem już-nie-śledczym i zawsze miałam kłopot ze sprzętem, w dodatku podobno nie ja jedna.)

Gdy się spieszy na wywiad, umówiony w pewnej krakowskiej knajpie, która znajduje się na Gołębiej i ma naprawdę strome schody. I gdy się z tych schodów spektakularnie zjeżdża na kolanach wprost przed stolik jedzącej frytki dziewczyny. Dziewczyna z przerażeniem w oczach obserwowała ową ekwilibrystykę, a ja otrzepałam rajstopy i upewniłam się, że mój rozmówca nie był świadkiem tej kompromitacji. Uff.

Gdy się czeka w poznańskiej redakcji Wyborczej. Recepcjonistka zerka na mnie zezem, a zaraz potem spod byka, gdy pytam o szefa jednego z działów. Próbuje połączyć się z biurem na górze (nikogo nie ma). W tym czasie (kwadrans) poczta głosowa mojego rozmówcy zapycha się. I nie wiem w końcu, kiedy panienka z recepcji jest bardziej zdumiona: kiedy informuję ją, że prywatnej komórki też nie odbiera, czy kiedy spóźniony dziennikarz wpada do redakcji i bez słowa zabiera mnie na górę. W końcu spóźnił się tylko godzinę.

Reszty nie opowiem. Coś muszę przecież zostawić dla wnuków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz