sobota, 12 grudnia 2009

Za ciosem

Spotkałam Kubę.

Nie widziałam go kilka lat, nie licząc naszej-klasy, oczywiście.
Pogadaliśmy chwilę. Zapytał, jak jest na dziennikarstwie.

Powiedziałam: "Świetnie!"
I w tej samej chwili zdałam sobie sprawę z tego, że skłamałam.

Nie jest świetnie.
Z roku na rok jest coraz gorzej.

Chwalimy się tym, ile osób zdecydowało się studiować u nas. Jaką mamy kadrę. Jakie mamy zajęcia praktyczne.

A tak naprawdę - nie piszemy nic.
Co to za dziennikarz, który pisze jeden tekst na pół roku?

A tak naprawdę wkuwamy ważniejsze daty z historii Kościoła, życiorys Jana Pawła II, wykresy ekonomiczne, doświadczenia socjologiczne, założenia systemu medialnego w Japonii.

Nie chodzimy na wykłady, bo wykładowcy nie mają nam nic do powiedzenia. Ani tyle przyzwoitości, żeby ten fakt maskować chociaż trochę.

Żeby stwierdzić, czy wykład jest dobry, czy nie, wystarczy zobaczyć, ile osób na nim jest.

Nie trzeba nawet słuchać dygresji o własnym geniuszu mamrotanych przez prowadzącego do mikrofonu, którego nie potrafi włączyć.

Nie trzeba nawet patrzeć na innego, który przychodzi na własne zajęcia
i jest zachwycony tym, że pamiętał, o której godzinie się zaczynają, ale
i tak nie wie, co ma na nich robić.

Nie robimy nic, bo nasi wykładowcy w nas nie wierzą - powiedziała E.
I ma rację.

Kiedy słyszy się na okrągło: "Jesteście za młodzi, żeby to robić",
"No, to bardzo ambitne plany. Proszę mi dać znać, gdyby coś
z tego wyszło" albo "Wy, gówniarze, nie macie takiej wiedzy, żeby cokolwiek mówić od siebie" - traci się ochotę.

Nie tylko na zajęcia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz