czwartek, 4 lutego 2010

Avatar

Obejrzałam go dwa razy.

Wcześniej słyszałam wiele tramwajowych recenzji. Porównania do Władcy, do Star Treka, nawet - do Harry'ego. Przez dwa tygodnie po Świętach, czyli po premierze, w każdym środku transportu miejskiego przynajmniej jedna para dyskutowała o "Avatarze", a reszta podróżujących słuchała - jak to zazwyczaj bywa.


Kiedy po raz pierwszy wychodziłam z kina, dookoła niósł się szept: "Piękny".
Chyba po raz pierwszy w kinie słyszałam ten przymiotnik.
Piękny.
Jeszcze pamiętamy to słowo.

Zazwyczaj słyszy się, że film był ładny, niezły, efektowny, wypasiony, dobrze wyreżyserowany, ze świetną grą aktorską, że krajobrazy były piękne, że fabuła zaskakująca.

"Avatar" był piękny.

Był też ukrytą w pięknym lesie krytyką współczesnej, zagranicznej polityki podbojów Stanów Zjednoczonych.

Ciocia Wiki podaje, że "po premierze filmu odnotowano przypadki depresji u widzów, pragnących żyć na Pandorze". Cameron, poproszony o komentarz, zalecił "spacer w lesie i przypomnienie sobie przyrody, którą mamy tutaj".

Ale tutaj nie mamy unobtanium.
Swoją drogą, nikt nie pokusił się o tłumaczenie.

Za to mamy najbardziej kasowy film w historii kina. Bilety przez miesiąc po premierze zarezerwowane na dwa tygodnie wprzód.
Powód?
Jest w 3D - nie można go ściągnąć i obejrzeć w domu.
I bardzo dobrze.

Teraz marzy mi się, żeby objawił się polski Cameron i w 3D nakręcił "Wrońca".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz