Byłam niedawno na na premierze filmu "2012".
To najnowszy - i, sądząc po efektach - naprawdę wysokobudżetowy film katastroficzny. Producenci zadbali jednak o to, by budżet się zwrócił: film we wzorcowo poprawny sposób oddaje aktualne stosunki mocarstw światowych.
Katastrofa nie jest tym razem wywołana przez wojnę nuklearną pomiędzy Stanami i Rosją. To zupełnie niezależna katastrofa. Dlatego też wybrane państwa świata, oczywiście ze Stanami i Rosją na czele, stają na głowie, by chociaż część ludzkości uratować przed zbliżającym się potopem.
Chińscy robotnicy budują na zamówienie wielkie arki, na wzór Noego zwożąc do nich słonie i żyrafy. Po parze.
Prezydent Stanów jest Murzynem, główny naukowiec - najprawdopodobniej Hindusem. Rosja jest reprezentowana przez grubego byłego boksera-miliardera, Jurija Karpowa oraz transporter Antonow.
Ameryka - przez tłum Amerykanów, ale głównie rozbitą amerykańską rodzinę, w której były mąż i obecny facet zgodnie działają w interesie dzieci (własnych/ukochanej kobiety), przy czym ojciec przeżyje, a gach zginie.
Religie świata reprezentowane są przez szalonego chrześcijanina prowadzącego własne radio, który rzuca się z zachwytem w objęcia wulkanu, i tybetańskiego lamę, który w obliczu śmierci bije w dzwon. Jest też ateista bez sumienia, którego poglądy w ostatecznej rozgrywce przegrywają z poglądami tych, co jeszcze mają sumienie.
Film w sam raz do oglądania z drugiego rzędu. Nawet, jeśli jest się dalekowidzem.
O czułości, czyli tekst na pożegnanie
4 lata temu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz