wtorek, 8 maja 2012

Wniosek bez instrukcji obsługi

Składamy wniosek. 
Właściwie powinnam napisać: Wniosek. Albo: WNIOSEK. Jaki? O kolejne "becikowe". A co.
Lista papierów jest długa.

- A ten załącznik?
- Musisz w niego wpisać wysokość składki zdrowotnej ZUS - informuje mnie mąż.

Aha.

Dzwonię do urzędu. Miła pani odbiera i uprzejmie tłumaczy, że nie ma pojęcia, co mam tak wpisać, jeśli byłam ubezpieczoną przy mamie oraz przez uczelnię studentką pracującą na zlecenie. Bo urząd dostaje z ZUS-u papierki i ona nie wie.

Dzwonię do ZUS-u. Miła pani tłumaczy mi zawiłości składek, na koniec sama z siebie podaje nieoficjalnie kwotę, którą uczelnie płacą standardowo za studentów, sugerując, że może o nią chodzi, ale ponieważ nie jest pewna, nie może mi takiej informacji udzielić oficjalnie. Radzi zadzwonić do miejscowego oddziału ZUS-u.

W miejscowym oddziale zajęte, więc dzwonię jeszcze raz do urzędu i pytam, czy chodzi o składkę, którą płaciła za mnie uczelnia. Pani wciąż nie wie.

W ZUS-ie odbiera kolejna miła pani. Po moich długich i szczegółowych wyjaśnieniach wydaje szybki wyrok. - Czy pani sama odprowadzała składki? Ma pani je w picie? - Nie mam - odpowiadam zgodnie z prawdą. - W takim razie wpisuje pani zero - decyduje pani.

Hurra.

Wpisuję zero, sprawdzamy dwa razy wszystkie papierki i już K. może jechać do urzędu.

- Do kompletu jest jeszcze potrzebne zaświadczenie, że żona była od dziesiątego tygodnia ciąży pod opieką lekarza.
- Już takie złożyliśmy.
- Nie, tamto jest już nieważne, zmieniły się przepisy, potrzebne jest nowe zaświadczenie, na innym formularzu, o, takim.

K. wychodzi więc z (nie)kompletem papierów z urzędu, a następnego dnia na podbój świata zaświadczeń wyruszam ja. Bo dziś już za późno.

Miła położna idzie po moją kartę. Wraca najpierw z kartą mojej bratowej, która nazywa się tak samo, choć uprzedzałam ją, że jesteśmy dwie i należy sprawdzić rok urodzenia. Później okazuje się, że karty nie ma, a jeszcze później, że jest u lekarza.
W końcu westchnieniem zasiadamy naprzeciwko siebie, przedzielone biurkiem.

- Tu masz długopis, wpisz sobie imię, nazwisko, pesel, adres.
- Adres zamieszkania czy zameldowania? - pytam na wszelki wypadek, choć na kartce jak byk stoi: zamieszkanie.
- Ten z dowodu.

Uważna lektura karty doprowadza nas do smutnego wniosku: byłam tu u lekarza po raz pierwszy w szesnastym tygodniu ciąży.
- Nie mogę ci wystawić takiego zaświadczenia, że byłaś przed dziesiątym tygodniem - stwierdza położna, rozkładając ręce. - Musisz pojechać do lekarza, u którego wtedy byłaś.
No tak. Dokumentacja przecież nie wędruje z pacjentem, tylko zostaje na miejscu. Czyli czterdzieści pięć minut drogi dalej.
 
W podróż wybiera się mój mąż. Wcześniej pytam w informacji, jak mam zdobyć potrzebne zaświadczenie. - Pójdzie pani do doktor, powie, o co chodzi, doktor da pani karteczkę, zejdzie pani do rejestracji, tam wyjmą pani kartę, pójdzie pani z nią do doktor i ona wystawi zaświadczenie.
- A czy moja karta nie mogłaby zostać wyjęta teraz i zaniesiona do pani doktor?
- Nie, bo na dziś nie ma żadnych wolnych miejsc na wizytę.
- Przecież potrzebuję zaświadczenia, nie badania. Może je wystawić położna.
- Nie szkodzi.

Zatem K. wychodzi. Dzwoni po godzinie. Jest na miejscu, ale nie ma mojej karty. Karta została zarchiwizowana. Trzeba złożyć wniosek o wyjęcie jej z archiwum. Potrwa to tydzień. Ale można ładnie poprosić i może będzie szybciej. A potem wystarczy tylko, żebym przyjechała z dowodem osobistym i dowodem ubezpieczenia, pani założy mi nową kartę i będę mogła iść po zaświadczenie.

Postanawiamy jednak złożyć niekompletny wniosek, bo po co wozić papiery tam i z powrotem. Tym razem do urzędu jedziemy we dwoje. Nie ma kolejki, jest za to kolejna miła pani z poczuciem humoru.

- A może ma pani to wpisane w karcie ciąży? - pyta, kiedy wyjaśniamy problem.
Wyjaśniam z kolei ja, że lekarze wystawiają kartę ciąży około piętnastego tygodnia. Pani jest zdumiona.
- Szkoda - dodaje - gdyby pani miała taki wpis w karcie ciąży, to by wystarczyło.
Pozostaje ostatnia wątpliwość: adres zameldowania czy zamieszkania?
- Zamieszkania, oczywiście - wyjaśnia pani i daje nam dwa tygodnie.

Dość szybko ktoś z przychodni dzwoni, że moja karta przyszła z archiwum, więc jadę. Zgodnie z instrukcją do gabinetu, na drugie piętro. Najpierw doktor mówi, że dziś nie ma już czasu, bo za pięć minut kończy - chociaż w poczekalni czekają na nią cztery pacjentki. Potem daje mi karteczkę i każe wrócić z kartą pacjenta, iść z nią do położnej, a potem przyjść po pieczątkę.

Schodzę do rejestracji, by stanąć jako szósta w kolejce i dowiedzieć się na koniec, że mojej karty nie można znaleźć.
Ale pani szuka.
Szuka i szuka, a kolejka się niecierpliwi i niecierpliwi.
W międzyczasie pani daje mi jakieś kartki w kopercie, mówiąc coś o kserokopii karty. Przekonana, że mam w rękach kserokopię, idę do położnej.
W gabinecie położnej pięć pań ma właśnie prywatną konferencję. Niezadowolone, że im przerwałam, pytają mnie wszystkie po kolei, po co właściwie przyszłam. W końcu ta właściwa zagląda do szafki i oznajmia: 
- Nie mam tu pani karty.
Mówię: że rejestracja, że archiwum, że mnie tu przysłano, że ksero w kopercie.
W kopercie nie ma ksera, jest moja nowa karta pacjenta, założona, by móc mi wystawić zaświadczenie, która to czynność jest kontraktowana przez NFZ.
- Poproszę kartę ciąży - mówi zirytowana położna.
Tłumaczę, że byłam tu w szóstym tygodniu ciąży, ale kartę wystawiła mi w piętnastym, więc to nic nie da. Położna jest bardzo zdziwiona.

Schodzę do rejestracji. Kolejka liczy już dwanaście osób. Doktor miała wyjść dwadzieścia minut temu. Bezczelnie podchodzę do pani, która szukała mojej karty, i przerywam jej w pół słowa rozmowę z panem pacjentem w brązowej marynarce. Pan się nawet nie oburza. Pani biegnie, sprawdza, wraca z kserokopią i oznajmia:
- Byłam pewna, że kolega już zaniósł.

Wracam dwa piętra w górę. Do położnej jest kolejka, do lekarki nie ma. Łatwy wybór. Pani doktor w trzy minuty wypisuje mi, co trzeba.
Sukces.

Z satysfakcją wsiadam w autobus i jadę do urzędu.
W urzędzie na bloczkowym pulpicie leży sobie samotny numerek. Akurat wyświetlany. Korzystam bez namysłu. W kolejce za moim numerkiem pięć innych numerków. Ha. Mija dopiero trzecia godzina.

Wyjaśniam pani zza biurka, w czym rzecz. Pani sprawdza zaświadczenie i oznajmia:

- Musi mieć pani jeszcze zaświadczenie, że była pani pod opieką lekarza w drugim i trzecim trymestrze.
- Ale przecież to jest zaświadczenie, że byłam pod opieką lekarza przed dziesiątym tygodniem!
- Nie szkodzi, musi być cała ciąża udokumentowana. Musi pani pojechać do tego drugiego lekarza i wziąć od niego zaświadczenie.
- A karta ciąży nie wystarczy?
- Karta ciąży według ustawodawcy nie jest dokumentem - odpowiada, ku memu zdziwieniu, pani. Nie mówię, że jej koleżanka mówiła co innego.
Dyskusja jest skończona.

Wracam do domu, obliczając po drodze, że koszt załatwiania "wyprawki", jak to ujęła w karcie pani doktor, przekroczył właśnie dziesięć procent jej wartości.

Jutro jadę po kolejne zaświadczenie. Poziom trudności wzrósł: dowiedziałam się właśnie, że poza mną i bratową jest w naszej przychodni jeszcze jedna pacjentka o takim samym imieniu i nazwisku.
Z mojego rocznika.

Powiedziała mi o tym bratowa, która za miesiąc rodzi i na wszystkich badaniach poza nazwiskiem podaje datę. Mówiła też, że weszły nowe przepisy i teraz trzeba będzie zbierać paragony, żeby udowodnić, że się wydało becikowe na artykuły dla dzieci.

Chwała ustawodawcom. 
Może następnym razem pomyślą o instrukcji obsługi.

1 komentarz: