środa, 7 marca 2012

Blackmater

Dawno, dawno temu uważałam feministki za nieszkodliwą grupę społeczną, która za cenę głupio pojętej równości rezygnuje z przyjemnych przywilejów: całowania w rękę (tak, ja naprawdę to lubię, panowie), przepuszczania w drzwiach, wnoszenia ciężkich rzeczy po schodach itp.

Nieco później doszłam do wniosku, że może to być pożyteczna grupa, która postara się o równe traktowanie kobiet i mężczyzn, zwłaszcza w kwestii wynagrodzenia.

Teraz niestety widzę, że feministki są bardzo szkodliwą grupą społeczną. Szkodliwą zwłaszcza dla kobiet.

Takie na przykład organizacje pro-life zarzucają ostatnio feministkom łamanie praw kobiet, ponieważ aborcji dokonuje się często ze względu na płeć -i częściej jej ofiarą padają dziewczynki. Ale nie o tym tym razem.

Zajrzyjmy na stronę Federy. W zakładce "misja" czytamy: "Federacja działa na rzecz podstawowych praw człowieka, w szczególności prawa kobiet do decydowania o tym, czy i kiedy mieć dzieci. Możliwość korzystania z tego prawa jest dla kobiet warunkiem samostanowienia, a także warunkiem zrównania szans życiowych kobiet i mężczyzn."

Aha. Czyli w zasadzie prawa kobiet sprowadzają się do antykoncepcji i aborcji. Skoro bowiem chodzi o "zrównanie szans życiowych" kobiety i mężczyzny, z których ten drugi w ciąży nigdy nie będzie, trzeba usunąć ciążę, by zrównać.

Zresztą czy samo stwierdzenie "możliwość decydowania o prokreacji jest dla kobiet warunkiem samostanowienia" nie jest już ograniczającą wizją kobiety, z którą to wizją podobno feministki walczą? Po pierwsze - prokreacja to praca zespołowa (im mniej naturalna, tym bardziej zespołowa...). Po drugie - nie wszystkie kobiety czują się ubezwłasnowolnionymi, zamkniętymi przy garach maszynkami do rodzenia dzieci. Prawdopodobnie trzeba je najpierw o tym przekonać, żeby móc powalczyć sobie o ich prawa do tego i owego.

Ostatnio nasze feministki walczą chyba jeszcze o parytet, czyli równą ilość zatrudnianych kobiet i mężczyzn.

Grr.
Bardzo bym chciała, by feministki zapytały polskie kobiety, o jakie też prawa powinny dla nich (dla nas) walczyć.
Może nie tylko o parytet, ale o sprawiedliwe wynagrodzenie?
Może o prawo decydowania, czy kobieta chce zajmować się domem i dziećmi, czy tyrać na trzech etatach: jako gospodyni domowa, wzorowa matka i obiecująca pracownica?
Może o prawo do wystarczających na utrzymanie rodziny zarobków dla mężczyzn (ach, och, straszne!), by mogli utrzymać swoje żony (przepraszam, jestem zwolenniczką modelu konserwatywnego)?
Że żony wtedy nie będą się rozwijać?
A ile znacie młodych (i starszych) matek?
Jeśli tylko "siedzą w domu i nie pracują" - zazwyczaj mają jakieś kreatywne hobby. Szyją, rysują, zdjęcia robią, garnki wypalają, haftują - sztuki plastyczne wyzwolone. Urządzają dom. Dokształcają się. Czytają, albo nawet piszą.

Może feministki powinny walczyć o prawo do zasiłku macierzyńskiego dla matek, których nikt nie zatrudnił przed zajściem w ciążę na umowę o pracę. Może powinny zająć się kobietami po czterdziestce, których nikt nie chce zatrudniać, bo trzeba im za dużo zapłacić. Może powinny ścigać tych wszystkich lekarzy, którzy skrobią na lewo i powodują wzrost śmiertelności wśród kobiet?

Coraz bardziej jestem przekonana, że feminizm to po prostu lukratywny biznes. Opłaca się gadać te wszystkie smutne kwestie o aborcyjnym podziemiu, koniecznej nauce zakładania prezerwatyw na ogórki i nieszkodliwości antykoncepcji. Żaden wstyd. Wojskowi najemnicy też są przecież dobrze opłacani. Tyle, że nasze komandoski z Blackmater utrzymują, że walczą ideologicznie.

A ja bardzo bym chciała, by ich lukratywne ideolo ustąpiło miejsca jakiejś organizacji, która zatroszczyłaby się o realne potrzeby kobiet w naszym wspaniałym systemie gospodarczym. Niecierpliwie czekam. I pewnie bezskutecznie.

Ciekawe, swoją drogą, czy parytet realizuje się w organizacjach feministycznych. Podobno są za to kary.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz